czwartek, 31 października 2019

Od Vaeril'a do Sorena

Widząc nadchodzącą burzę w karczmie, Vaeril szybko zmył się z budynku. Nim jednak przekroczył drzwi prowadzące na zaplecze, rozejrzał się po sali. Przez tłum walczących ze sobą ludzi próbował wypatrzyć mężczyznę odpowiedzialnego za cały ten raban. Miał nadzieję, że został jednak jeszcze chwilę, ewentualnie dostał czymś ciężkim. Na nieszczęście elfa, polimorf już wybył. Po chwili uwagę młodzieńca całkowicie pochłonęło wmaszerowanie do baru żandarmerii. Rozjuszeni goście byli niełatwi do uspokojenia. Vaeril wzruszył ramionami. To już nie był jego problem. Miał teraz na swojej głowie poważniejsze zmartwienie - zemstę. Na wspomnienie ubiegłej awantury i upadku - wielkiego wstydu i zdeptania dumy, elf poczuł ponowną wściekłość. Zeskoczył jak zwykle niedbale ze schodów prowadzących do bocznego wejścia karczmy i oparł się o jedną z murowanych ścian lokalu. Dopiero teraz postanowił dać upust emocjom. Będąc pewnym, że jego słowa zostaną zagłuszone przez krzyki pijanych i walczących ze sobą klientów baru, zaczął recytować wiązankę o tym, jak bardzo nienawidzi polimorfa. Skończyło się na pomieszaniu dwóch języków, co zdarzało się Vaeril'owi ostatnio dosyć często. Rzucane groźby zostały opatrzone w płynnie wypowiadane elfickie przekleństwa.
Pochłonięty "odreagowywaniem", nie spodziewał się nagłego pojawienia się przed swoją twarzą dziwnej istoty. Wydała mu się taka w pierwszej chwili - dopiero po chwili, czując znajomy zapach alkoholu, przypomniał sobie o incydencie z piwem sprzed paru minut. Ów młodzieniec, który objawił mu się właśnie w pełnej okazałości jest zapewne drugim poszkodowanym. Vaeril dopiero teraz miał chwilę, by mu się przyjrzeć. Chłopak definitywnie nie wyglądał jak "ktoś stąd". Posiadający dość egzotyczną w tych stronach urodę, śnieżnobiałe włosy i długie, srebrne rogi, wyróżniał się z tłumu. Elf zastanawiał się, jakim cudem wcześniej nie zwrócił na niego uwagi. Prawdę mówiąc, było na co popatrzeć. Dodatkowo obcy młody mężczyzna, oprócz niespotykanej urody, był ubrany w przepiękne ubrania, które niestety najpewniej przeszły już zapachem wylanego na nie piwa.
Zadane nagle przez nieznajomego pytanie o otruciu, zaskoczyło Vaeril'a. Miał nadzieję, że nie słyszał on całego wywodu. Mógłby być dość obciążający, gdyby polimorfowi coś się jednak "przypadkiem" stało.
- Nie twój interes.
Elfa zaczęła powoli irytować obecność chłopaka. Najbardziej, gdy nieznajomy postanowił utrudnić mu powrót do domu i dalej uprzykrzać dzień. Stanął naprzeciwko Vaeril'a, wyciągając z kieszeni znajomą kelnerowi serwetkę. Nie czekając na reakcje z jego strony, przejechał po materiale językiem. Przedmiot po chwili zaczął się tlić, a po upływie kilku sekund, niemal całkowicie się rozpadł. Chłopak spojrzał na elfa, uśmiechając się i czekając na jakąkolwiek reakcję z jego storny. Najwyraźniej był dumny ze swojego pokazu. Iversen nie mógł uwierzyć temu, co się stało. Ów umiejętność mogłaby być idealna do pozbycia się mężczyzny. Jakby czytając w myślach, nieznajomy zaproponował wspólną zbrodnię.
Z jednej strony była to propozycja kusząca - polimorf zapłaciłby za wszystko, co zrobił. Jednego śmiecia na tym zepsutym świecie mniej. Z drugiego punktu widzenia, elf nigdy na poważnie nie rozważał takiego rozwiązania problemu. Puste groźby rzucał jedynie w przypływie wściekłości. Dodatkowo nie znał ów tajemniczego chłopaka, który zachęcał go do współpracy. Vaeril nie był pewien czy może mu zaufać. W jego głowie zrodziło się już tysiąc myśli, dlaczego ten pomysł jest poroniony już na starcie.
- Odmawiam - odparł w końcu elf. - Jeśli temu błaznowi spadnie chociażby włos z głowy, wszyscy połączą to ze mną. Mam już po uszy problemów związanych z tym idiotą.
Nieznajomy skrzywił się nieznacznie, jakby odpowiedź nie zadowoliła go. Wbił wzrok swoich intensywnie błękitnych oczu w Vaeril'a. Chłopak utrzymał jednak spojrzenie. Ostatecznie westchnął głęboko zmarnowany. 
- No dobrze, wysłucham cię. Jaki masz plan?

~*~

 Elf sam nie wiedział, dlaczego w końcu się zgodził. Możliwe, że zawładnęła nim skrywana już od dawna chęć zemsty lub zwykła perswazja napotkanego chłopaka.
Spacerowali właśnie po mieście. Ostatecznie sprawa morderstwa stała w miejscu, ponieważ obaj niewiele wiedzieli o swoim celu. Vaeril był pewien jedynie, że mieszka on gdzieś w okolicy, bo dosyć często pojawiał się w barze. Nadzieje na odnalezieniu polimorfa pokładał w swoim towarzyszu. Wydawało się, że zna się na tej pracy dobrze.
Swoją drogą irytował go fakt, że szukając jakiegokolwiek śladu unikali głównych ulic i większych skupisk ludzi, chociaż zdaniem elfa właśnie tam mogli spotkać poszukiwanego mężczyznę. To właśnie o wieczornej porze margines społeczny poszukiwał wrażeń w mieście, a Iversen zaliczał swojego wroga właśnie do tej grupy. Nieprzerwanie marudząc, podążał za chłopakiem. W labiryncie ciemnych uliczek powoli tracił orientacje. Nie znał tych miejsc, chociaż mieszkał w tym mieście od urodzenia.
W głowie elfa ponownie pojawiły się wątpliwości. Był na siebie zły, że w końcu postanowił iść z całkowicie obcym człowiekiem. Znowu zastanawiał się, co go do tego przekonało. Zaślepiająca zemsta? Charyzma chłopaka? Czy też zaciekawienie jego umiejętnością? A może wszystkie te czynniki razem wzięte? Vaeril czuł się, jak złapany w sidła, z których teraz nie ma jak się wydostać. Nie lubił utrudniać sobie życia. Mógł po prostu wrócić do domu, tak jakby nic się nie stało, ale postawił na przygodę. Wyobraził sobie spotkanie z bratem. Na zapytanie, co robi, odparłby "Idę mordować wrogów z przypadkowo spotkanym gościem, chcesz się przyłączyć?". Zaśmiał się na tę myśl, zwracając na siebie uwagę idącego przed nim chłopaka.
- Wszystko w porządku? - zapytał, zatrzymał się i obdarzył elfa ciekawskim spojrzeniem. Vaeril podszedł do niego wolnym krokiem. 
- Jestem zmęczony i głodny - mruknął, po czym skrzyżował ręce na piersi. - Robi się zimno, a my od wieków chodzimy w kółko!
- Nie minęła nawet godzina... - zauważył, przewracając oczami jego towarzysz. - Rozejrzeliśmy się tylko po okolicy. I pragnę przypomnieć, ze sam chciałeś ze mną iść. O, zobacz. Jesteśmy pod barem, w którym pracujesz.
Elf obejrzał się. Faktycznie wrócili do punktu wyjścia. Karczma, już najwyraźniej opustoszała po bitwie, znajdowała się za nimi. 
Iversen coraz bardziej podziwiał spotkanego młodzieńca. Chociaż to uczucie mieszało się narastającym ciągle strachem. Z każdą chwilą rogaty chłopak bardziej przerażał Vaeri'a. Nie wyglądał, jakby znał to miasto, a potrafił się w nim szybko i sprawnie odnaleźć. Goszczący na jego ustach uśmiech, wskazywał na to, że właśnie wpadł na plan jak pozbyć się celu. Elf przyglądał mu się dłuższą chwilę. Na tle zniszczonych budynków starego miasta przystojny młody mężczyzna znacznie się wyróżniał i nie pasował. Vaeril dopiero teraz, spoglądając ponownie na jego ubrania, zastanowił się, co ktoś wyglądający na księcia z bajki, robi w takim miejscu? A co gorsza, dlaczego para sobie ręce czym stać brudnym i okropnym jak morderstwa? Tego nie wiedział, ale był pewien jednej rzeczy. Wpadł w bagno, z którego nie będzie już się łatwo wyplątać. 

<Soren? c:> 

wtorek, 29 października 2019

Od Sorena do Vaeril'a

Ciało drżało w zetknięciu z adrenaliną, rozgrzana posoka ospale skapywała na posadzkę, a ciągnący się za mężczyzną szkarłatny ślad odbijał przebijające przez zasłony promienie słońca. Westchnął głęboko, zakrwawioną dłonią podciągając się ku wyrwie w jednej ze ścian zamku - nie odwrócił się, gdy podeszwy jego butów barwiły ścianę, a otoczeniem wstrząsnął przenikliwy, kobiecy wrzask. Twarz młodzieńca rozświetlił kpiący uśmiech - umarł komes, niech żyje komes.
~*~
Gwałtownie otworzył oczy, a z ust wydobył się cichy jęk. Widmo przeraźliwego koszmaru wciąż wisiało tuż nad nim, zagęszczając płynącą w żyłach krew, uciskając klatkę piersiową. Jego oddech był płytki, nierówny i nieprzyjemnie świszczący. Zabliźnioną dłoń wplótł we włosy, jakby gest niósł za sobą ozdrawiające właściwości. Ostatnie miesiące wyssały z niego resztki sił, do cna dewastując pielęgnowaną od lat ostoję spokoju, będącą jedynym czynnikiem wciąż chroniącym Sorena od szaleństwa. 
- Psia jucha. - Łóżko zatrzeszczało pod ciężarem jego ciała. 
Powieki ponownie złączyły się w jedno, by po chwili odsłonić opływające rozgoryczeniem tęczówki. Przekręcił się na drugi bok, w duchu zapewniając samego siebie, że nigdy nie podjąłby się tak wymagających zleceń, gdyby wiedział, jakie konsekwencje poniosą za sobą. Sen nadszedł wraz z pianiem koguta, skwitowanego przez Acedię ostatnim, przeciągłym westchnięciem.
~*~
Wódka przyjemnie drażniła gardło, przynosząc tymczasowe ukojenie. Wiedział doskonale, że alkohol nie rozwiązywał problemów, lecz z pewnością zagłuszał wyjątkowo upartą moralność i poczucie winy. Przechylił kolejny kieliszek, a obsługująca go od kilkunastu minut kobieta wydawała się zdumiona, że wciąż trzymał się o własnych siłach. 
- Wyglądasz jak siedem nieszczęść. - Iście żałosny letarg przerwało pojawienie się nieznajomego polimorfa. 
- Mogę cię zapewnić, że czuję się jeszcze gorzej. - Soren prychnął na samą myśl, jak nisko upadł w ciągu ostatnich lat. Korona spadła z głowy wraz z resztką godności, trzaskając szanse na lepszą przyszłość.
Mężczyzna nie odpowiedział, choć po zmieniających się nieustannie ekspresjach dało się dostrzec, jak wiele żałośnie brzmiących pocieszeń mógł zafundować swemu rozmówcy. Białowłosy nie zaszczycił go pojedynczym spojrzeniem, z wytęsknieniem obserwując ściekające po ściankach naczynia krople wódki - nie ośmielił się poprosić o więcej, dostrzegając zirytowanie wypisane na twarzy nieszczęsnej karczmarki. 
- Nie wyglądasz na tutejszego, dziwadle. - Polimorf odezwał się po raz kolejny. I zdecydowanie miał rację. Otulające Sorena aksamity kontrastowały z przepoconym, znoszonym odzieniem kryjących się po kątach pijaczyn. - Jak jakiś szlachcic. Albo królewicz. - Język plątał mu się niemiłosiernie, lecz nawet głupi wykryłby ukryty wśród słów wyrzut.
- Naprawdę myślisz, że gdybym należał do magnatów, piłbym pierwsze lepsze szczyny wśród bandy kompletnych kretynów? - Lodowate spojrzenie przeszyło mężczyznę na wskroś. - Daj mi, kurwa, spokój.
Nim rozkręcił się na dobre, poczuł jedynie charakterystyczną woń etanolu, doznając niespodziewanej kąpieli w złotawej, spienionej cieczy. Głośny śmiech zerwał ostatnie z powstrzymujących Sorena okowów - zacisnął zęby, gotów do puszczenia całej tej karczmy z dymem. Odszukał wzrokiem swego oprawcę, w duchu planując, w jaki sposób chciałby go ukatrupić - emocje opadły jednak wraz z chwilą, gdy przed oczyma ujrzał urokliwego młodzieńca, pomachującego czerwoną serwetką. I choć odcień szkarłatu spowodował nudności, Acedia wysilił się na blady uśmiech, przechwytując swą jedyną deskę ratunku. Natłok sprzecznych odczuć podsycanych działaniem alkoholu kompletnie odebrał mu rozum. 
- Następnym razem uważaj. - Syknął, kątem oka dostrzegając znikającego w tłumie polimorfa. Czyżby to on był sprawką całego zamieszania? 
Elf wydał się lekko zaskoczony reakcją białowłosego, zupełnie jakby z góry oczekiwał wrzasków i bezcelowej kłótni. Soren, prowokowany powracającymi powoli negatywnymi myślami i ogromnym stężeniem alkoholu we krwi, szykował się do dalszej rozmowy, przerwanej jednak przez uderzający w blat kufel. Reszta zadziała się zbyt szybko, by książę choćby spróbował przeanalizować sytuację. Cudem unikane pociski, składające się głównie ze szklanych naczyń i resztek jedzenia, przecinały powietrze, podżegając rozchodzące się po karczmie wrzaski. Wylane na Acedię piwo, niby złoty róg, wyzwolił ducha walki, prowokując do osobliwego powstania, wywołując coraz to brutalniejsze reakcje. Ludność nie potrzebowała specjalnej zachęty, by jedzenie zastąpić pięściami, przywołując tym samym grupę stacjonujących nieopodal strażników. Lśniące zbroje stały się dla Sorena jasnym sygnałem do ucieczki - umknął dostrzeżonym w ostatniej chwili bocznym wejściem, używając Skoku, by szybciej pokonać schody, które w jego obecnym stanie mogłyby przysporzyć jeszcze więcej kłopotów. Otrzepał koszulę z kurzu i ruszył przed siebie, gdy kątem oka dojrzał poruszającą się za zakrętem sylwetkę. Zamarł w bezruchu, nasłuchując odczuwalnie zirytowanego monologu, należącego do, jak po czasie udało mu się zidentyfikować, tego samego kelnera, na którym zawiesił oko zaledwie kilka chwil temu. Nie rozumiał wszystkiego, wypowiedź elfa przypominała bardziej rzucane w przypływie złości fragmenty zdań, niż sensowną i spójną wypowiedź. Trucizna, polimorf, niech zdechnie. Soren nie zamierzał się dłużej powstrzymywać, przeskoczył tuż przed twarz młodzieńca - jego postura rozbłysnęła nagle, zbijając bruneta z pantałyku. Białowłosy uśmiechnął się zadziornie, krzyżując ręce na piersiach.
- Planujemy otrucie? A może delikatny uszczerbek na zdrowiu? - zapytał, być może nieco bardziej trzeźwy, niż przy ich pierwszym spotkaniu
-  Nie twój interes. - wycedził przez zęby, próbując wyminąć swego rozmówcę
Acedia zastawił mu jednak drogę, tym razem nie zamierzając pozwolić młodzieńcowi tak łatwo zniknąć. Zacmokał z politowaniem, wyciągając z kieszeni zmiętą serwetkę zabraną z karczmy. Gdy upewnił się, że główny odbiorca faktycznie poświęca uwagę niespodziewanemu pokazowi, Soren przejechał językiem pośrodku trzymanego w dłoni przedmiotu, który wkrótce zajął się zielonym dymem, niemal samoczynnie się rozpadając. Ponowił uśmiech, spoglądając prosto w oczy drugiego z mężczyzn.
- Nie potrzeba ci partnera w zbrodni? Nieszczęśnik najwidoczniej zalazł za skórę nam obu.
Przez pewien czas wahał się i wzbraniał przed zadaniem tak bezpośredniego pytania. Kryzys zawodowy, podsycany jeszcze większym upadkiem światopoglądowym nie powinien współistnieć z możliwością dokonania kolejnej zbrodni, jednak kierująca Acedią żądza krwi nie zamierzała tak łatwo odpuścić, a on był zbyt słaby, by jakkolwiek z nią walczyć.

<Vaeril? c:  >

niedziela, 27 października 2019

Od Ayany do Lu

Dziewczyna nie czuła się ani trochę dobrze w związku z zaistniałą sytuacją. Osłabiona, okradziona z resztek własnej tożsamości - strzaskana duma odpłynęła wraz z prądem, cieknące po policzkach łzy spłukały reszty honoru. Pozostał jeszcze Lutobor, który z uwagą obserwował jej ruchy, z początku wydając się niebywale zirytowany zachowaniem towarzyszki. Zmarszczone brwi i zaciśnięte pięści -  niczym rodzic szykujący reprymendę dla nieznośnego wychowanka. Ku jej ogromnemu zdziwieniu przykucnął tuż obok, kładąc rękę na przemoczonych do cna plecach, a jego oczy momentalnie przybrały współczujący wyraz. Ayana czuła się zagubiona, być może nieco onieśmielona i zdecydowanie zbyt zdruzgotana, by wydusić z siebie choćby słowo. Pocieszenia zdały się tak szczere, że nie myśląc zbyt długo, splotła dłonie wokół torsu mężczyzny, ukrywając zapłakaną twarz w jego ramionach. Polimorf nie od razu odwzajemnił uścisk, niby zaskoczony jej gwałtownie zmieniającym się zdaniem, by po chwili zamknąć nekromantkę w niedźwiedzim uścisku, jeżdżąc dłonią wzdłuż nieładnie wystającego kręgosłupa. Chwila czułości nie trwała długo, choć dla Sardothien zdawała się wiecznością, do tego nieznaczącą nic więcej, niż próbę uspokojenia zszarganych nerwów.
- Dziękuję. - Słowo z trudem przeszło jej przez gardło, zupełnie jakby jego wypowiedzenie równało się rzuceniu klątwy. - Nie powinniśmy się zatrzymywać. Sam widziałeś, że cholernie tu niebezpiecznie.
Lutobor zgodził się skinieniem głowy, wciąż wyraźnie zaskoczony niespodziewanie okazaną sympatią. Podnieśli się, otrzepując przylegające do mokrej odzieży grudki piachu i zieleni, by sekundy później ruszyć w nieznane, nie do końca wiedząc, jak powinni się zachować. Kręcili się wokół, przemierzając wyglądające identycznie połacie lasu, mijając obłupane kamienie i połamane krzewy, będąc coraz bardziej zmęczonym otaczającą ich zielenią. Ayana przyłapała się na kilkukrotnej próbie kontaktu z duchami, lecz bez odrobiny magii nie potrafiła choćby wyczuć ich obecności. Rzucane niedbale inkantacje skutkowały przeciągłym i wyjątkowo żałosnym westchnięciem, skwitowanym współczującym wzrokiem Taghaina.
- Mam już dość tego wszystkiego. - Nekromantka nie zaprzestała narzekań, zwłaszcza w chwili, gdy zatrzymali się przy strumieniu, by zaczerpnąć wody. - Dość kocanków, jasnot i całego tego zielska. Mam go po dziurki w nosie we własnej siedzibie.
Lutobor skutecznie ignorował towarzyszkę bądź najzwyczajniej nie słyszał mruczanych pod nosem lamentów. Dosłyszał jednak gwałtowny huk w oddali, skutkujący przeraźliwym skrzeczeniem pobliskiego ptactwa i tupotem uciekających zwierząt. Czarodziejka podskoczyła na dźwięk wystrzału, wytężając wszystkie zmysły, i choć brak magicznego pierwiastka znacząco je osłabił, wciąż zdolna była usłyszeć zanikające z każdą chwilą skwierczenie. Jej oczy rozszerzyły się gwałtownie, a ona sama, nie bacząc na porzucone zajęcie ani zdziwionego Lutobora, podeszła bliżej, niby wabiona destrukcyjną pieśnią.
- Wszystko w porządku? - Mężczyzna wyglądał, jakby żadna z możliwych odpowiedzi nie mogła go zadowolić. - Ayana!
Krzyk wyrwał ją z transu, jednocześnie sprowadzając do parteru, powalając z siłą niemal identyczną, jak wybuch dwimerytu zaledwie godzinę temu. Kobieta zastygła w bezruchu, z przerażeniem i tysiącem pytań przelatujących jej przez myśli. Przestudiowała zbyt wiele opasłych kronik, by nie wiedzieć, że takie eksplozje nie występują w regularnej częstotliwości, dotychczas wydawało jej się niemożliwe, by jakakolwiek istota niemagiczna mogła ujarzmić niszczycielskie zapędy szlachetnego metalu. Wtem, jak grom z jasnego nieba, uderzyła w nią przerażająca teoria, myśl, która zawładnęła całym jej ciałem. Czyżby któryś z czarodziei maczał w tym palce? Oprawcy doskonale znali godzinę ich obrad, miejsca, w które mogą się deportować, wiedzieli, jak niszczycielski był dwimeryt, co w praktyce okazywało się pojęciem wyjątkowo rzadkim wśród pozostałych ras. 
- Ayana! - Pstryknięcie palcami tuż przed oczami sprowadziło ją na ziemię. - Co się dzieje?
- To nie elfy. - wyrzuciła, cudem łapiąc powietrze - Niedobrze, nawet nie wiesz, jak bardzo niedobrze.
Lutobor pomógł jej wstać, nadstawiając uszu. Ewidentnie czekał, aż czarnowłosa odkryje przed nim kolejne karty tego pogmatwanego, magicznego świata.
- Czarodziej maczał w tym palce. I to nie byle jaki, to ktoś z Akademii, albo gorzej...z rady. - Próbowała uspokoić oddech, jednocześnie kalkulując ich szanse na przeżycie. - Nie wiem, kogo jeszcze dopadł dwimeryt, ale sam widziałeś, jak ogromne szkody może on wywołać. - Kontynuowała, raz po raz ponawiając próby wykrzesania choćby pojedynczej magicznej iskry. Nie mieli czasu do stracenia. - Z taką potęgą można obalić konsulat. Ostatnim razem, gdy to zrobiono, wybuchła Wielka Wojna.
Jeśli dotychczas cała jej gadanina zdawała się niejasna, wraz ze wspomnieniem paskudnej rzezi, Lutobor napiął mięśnie, w końcu rozumiejąc, w jak straszliwe bagno zdołali się wpakować. Ayana zataczała koła, czując, jak powoli odchodzi od zmysłów. W ciągu całego swego stuletniego życia nigdy nie odczuwała tak ogromnego przerażenia, jak w tamtej chwili. Zatrzymała się gwałtownie, niemal zderzając z polimorfem.
- Musimy znaleźć magów. Oszacować straty i tych, których wykluczono z walki. - Zmarszczyła nos, łącząc fakty. - Ale bez spoufalania. Nad którymś z nich ciąży kainowe piętno.

<Lu?>

Od Vaeril'a do kogos

Vaeril'a obudziła kłótnia sąsiadów. Słyszał donośne krzyki dobiegające zza ściany. Taka sytuacja powtórzyła się już czwarty raz w tym tygodniu. Zakrył głowę poduszką, próbując chociaż trochę wyciszyć głosy. Mieszkające w drugiej części domu małżeństwo nie miało jednak zamiaru przestawać. Bynajmniej, robiło się coraz bardziej ostro. Westchnął więc zrezygnowany i wstał z łóżka. Za oknem dopiero ledwo robiło się widno. Elf skrzywił się. W porównaniu do nich nie był rannym ptaszkiem.
W akompaniamencie narastającej awantury zaczął robić śniadanie. Dzięki sąsiadom chociaż nie spóźni się do pracy. Liczył, że jeśli przyjdzie wcześniej, może szef zapomni o jego ubiegłej kłótni z klientem. Według chłopaka ów gość nie miał racji i sam go sprowokował. Vaeril miał ochotę rzucić tę robotę, ale z drugiej strony przypomniał sobie, że musi za coś żyć.
Ubrał się więc w wymagany przez jego pracodawcę uniform i ułożył przed połamanym lustrem w łazience swoje włosy. Jak i tak musi wyjść, to będzie chociaż wszystkich olśniewać. Usiadł przy jedynym krześle przy koślawym stole i zajął się jedzeniem przygotowanej kanapki. Swoją drogą, kłócąca się para nagle umilkła. Chwilę zastanawiał się, czy nie sprawdzić, czy wszyscy żyją, ale po chwili głosy powróciły.
Było już dosyć jasno, gdy elf wyszedł do pracy. Bar znajdował się około kilometr od jego mieszkania. Vaeril zeskoczył niezgrabnie ze schodów i udał się w codzienną podróż życia. Mniej-więcej w połowie trasy zatrzymał się jednak przy starej szopie. Zamieszkiwały w niej bezpańskie koty, które od czasu do czasu dokarmiał. Rudy kocur przecisnął się przez poluzowane deski i wyszedł na powitanie z chłopakiem. Pogłaskał go po puchatym łebku. Wtedy z okna wyskoczyły dwie szylkretowe kotki. Zaczęły wesoło tarzać się po ziemi. Elf obserwował przepychankę przez dłuższą chwilę.
- Przyniosę wam coś później - obiecał. Nie mógł niestety zostać dłużej, a bardzo tego chciał. Wizja ponownej utraty pracy nie była zbyt zachęcająca. Podkreślając fakt, że w okolicy nie ma już nic, czym mógłby się zająć.
Bar, w którym młody elf pracował, znajdował się na uboczu miasta. O tej godzinie był jeszcze niedostępny dla gości, więc do środka musiał się dostać przez boczne wejście. Owy sposób jest o tyle mniej przyjemny, że trzeba wejść po starych, spróchniałych schodach, które niebezpiecznie trzeszczą z każdym kolejnym krokiem. Vaeril podjął się wyzwania i wspiął się ostrożnie do drzwi. Odetchnął z ulgą, gdy znalazł się na samym szczycie. Ot wyzwania dnia codziennego.
W przedpokoju zostawił kurtkę i udał się do pokoju obok. Tam krzątali się jego współpracownicy. Elf nie miał zamiaru się jednak witać. Nie zadał sobie też nigdy tyle trudu, by spamiętać ich imiona. Chłopak usiadł więc w rogu, obserwując przejętych nowym dniem pracowników. Oparł głowę o dłonie i ze zmrużonymi oczami przyglądał się sytuacji. 
- O, Vaeril! - usłyszał swoje imię. Znał ten głos. I go nienawidził. Jego właścicielem był optymistyczny barman. Właśnie pochylił się nad zmarnowanym elfem, uśmiechając się od ucha do ucha. - Co ty dzisiaj tak wcześnie? 
- Pomyślałem, że zaszczycę was swoją obecnością chwilę dłużej - Vaeril mruknął, przewracając oczami.  
Barman jedynie się zaśmiał. Pewnie sądził, że jego współpracownik żartował. Co oczywiście nie było prawdą. Elf był poważny. 
W końcu zaczęła się zmiana. Rankiem i przedpołudniem mało osób odwiedzało bar. Vaeril więc stał oparty o bar, mając nadzieję, że nie będzie nigdzie potrzebny. Niska blondynka biegała pomiędzy trzema jedynymi klientami. Ludzie o tej porze nie przesiadywali zbyt długo, a ich zamówienia nie były bardzo wymagające. Problem zaczął się wieczorem, gdy elf ledwo dawał radę przechodzić między gośćmi. Większość z nich zamawiała jedynie piwo czy inne alkohole. Roznosił je więc do właściwych stolików, zmuszając się do uśmiechu. 
Vaeril odliczał już czas do końca zmiany. Nienawidził tego miejsca. Jego humor pogorszył się, gdy zobaczył znajomą twarz. Był to mężczyzna, z którym elf wczoraj się pokłócił. Wymienili się wrogim spojrzeniem. Elf nie miał zamiaru pytać go nawet o zamówienie. Wyręczyła go na szczęście wesoła blondynka, która od razu przystąpiła do odebrania zamówienia od nowego klienta. Vaeril obserwował ich chwilę, po czym sam powrócił do pracy.
Zanosił właśnie kufel piwa do stolika, kiedy stracił równowagę. Z hukiem uderzył o ziemię, upuszczając z rąk tacę z napojem. Odwrócił się gniewnie. Elf dobrze wiedział, co się stało. Przez rozkojarzenie i zajęcie pracą, zapomniał o aktualnym wrogu numer jeden. Ten wykorzystał okazję, by podłożyć mu nogę. Vaeril z wściekłością, nim podniósł się z tej upokarzającej pozycji, zaczął rozmyślać, jaką truciznę, która szybko działa, będzie najtrudniej wykryć w organizmie. Przypomniał sobie o cisie i jego owocach, które codziennie mija w drodze do pracy. Elf poprzysiągł zemstę nieznajomemu, który wstał od stołu, rzucając w stronę blatu zapłatę za własne zamówienie. Przy okazji śmiał się pod nosem. 
Obolały kelner wstał z ziemi i otrzepał się z kurzu. Czuł się niesamowicie upokorzony. Tym samym wiedział, że nigdy nie odpuści mężczyźnie. Świadomość tego, że klient dopuścił się czegoś takiego, było niedopuszczalne. 
Dopiero wtedy Vaeril przypomniał sobie, że niesione przez niego piwo musiało gdzieś wylądować. Odwrócił się szybko i szybko przekonał się, co stało się z napojem. Mianowicie wylądowało na osobie siedzącej nieopodal. 
- Wszystko w porządku? - zapytał elf, podając leżącą na stole serwetkę. Miał nadzieję, że przez tę wpadkę nie straci pracy. W końcu to nie była jego wina. 

<Ktoś?>

Vaeril Iversen!

by. Astri Lohne
Tożsamość:
Vaeril Iversen
Wiek:
Jest bardzo młody i nieobyty w życiu, ma bowiem jedynie 21 lat. Urodziny obchodzi zaś piątego stycznia.
Rasa:
Choć może na to nie wygląda, ale chłopak wywodzi się z elfów wysokiego rodu.
Orientacja:
Vaeril od pamiętnych czasów interesował się wyłącznie chłopcami.
Pochodzenie:
Miejscem, gdzie się prawdopodobnie urodził i żyje sobie dalej spokojnie, jest Ekhynos. Mieszka w małym, podzielonym na dwa mieszkania domku na obrzeżach miasta.
Posada:
Vaeril nigdzie nie napracował się zbyt długo. Aktualnie zajmuje się podawaniem posiłków w przydrożnym barze.
Aparycja:
Elf to nie za wysoki chłopak o szczupłej sylwetce. Oprócz spiczastych, charakterystycznych dla jego rasy uszu, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jest niemal idealną (choć troszkę niższą) kopią swojego brata. Posiada średniej długości brązowe włosy. Ostatnio zapragnął mieć je znacznie dłuższe i rozpoczął zapuszczanie. Na świat patrzy swoimi ciemnozielonymi oczyma. Często można go zobaczyć ze zmarszczonymi brwiami. Jest to jego naturalny wyraz twarzy. Vaeril zwykle nosi ciemne, luźne ubrania. Do nich zakłada wysokie, sznurowane czarne buty. Zdarza się, że zabiera ze sobą jakąś broń - łuk, rzadziej miecz. Ów przedmiotów używa jednak wyłącznie do obrony własnej.
Charakter:
Vaeril swoim zachowaniem przypomina typowego elfa wysokiego rodu. Jest dumny, spokojny i wyrafinowany. Chociaż żyje w dosyć spartańskich warunkach i pieniędzy ledwo starcza mu na życie, nigdy nie przyzna się do tego. Ponadto, często uważa się za lepszego od innych i bez skrupułów potrafi to okazywać. Mówi, co myśli oraz nie obchodzą go uczucia rozmówcy. Swoim realistycznym podejściem do wszystkiego, może podcinać skrzydła. Zwykle dba wyłącznie o własne dobro. Siebie zawsze stawia na pierwszy miejscu. Chłopak, chociaż nie hamuje się ze słowami, brzydzi się kłamstwem. Wiele rzeczy związanych ze swoją osobą woli jednak przemilczeć, niż opowiadać niestworzone bajki. Wobec innych nie widzi problemu wyrażania własnego zdania. Głównie z tego powodu Vaeril często zmieniał pracę. A ściślej mówiąc, zostawał zwalniany. Przez niewyparzony język podpadał klientom i swoim pracodawcom. Elfa łatwo zirytować, więc to druga przyczyna jego powracającego co jakiś czas bezrobocia. Nie jest cierpliwy i wiele rzeczy lubi robić po swojemu. Uważa, że najlepiej wie wszystko. Tym samym nienawidzi wykonywania rozkazów, choć sam często wydaje je innym. Vaeril jest niezaprzeczalnym hipokrytą.
Chłopaka na domiar wszystkiego denerwuje, kiedy ktoś go ignoruje. Elf uwielbia być w centrum uwagi wszystkich. Uważa, że swoją osobą uświetnia towarzystwo. Wszystkie jego ruchy są teatralne, bywa, że niemal prowokujące (choć nigdy się do tego nie przyzna). Chociaż wobec innych często odnosi się bezczelnie i ciężko zdobyć jego zaufanie, Vaeril ceni sobie przyjaźń. Bywa opryskliwy i marudny, ale jest lojalny. Dziwna siła, jakby jedyna jasna strona jego charakteru, nie pozwala mu zostawiać bliskich w potrzebie. Elf przez swoje władcze zachowanie ma małe problemy ze znalezieniem znajomych. Ów dominująca postawa nie wynikają czysto z chęci bycia lepszym (co też się zdarza, ale wyłącznie w stosunku do obcych lub wrogów), ale ze zwykłej (i trochę dziwnej) troskliwości o kogoś poznanego. Vaeril to typowy maruda. Lubi zrzędzić i okazywać swoje niezadowolenie na wszystkie możliwe sposoby. Przed oczyma ma zwykle tylko najgorsze scenariusze, które, o dziwo, często się sprawdzają. Elf całkiem nieźle radzi sobie z oceną sytuacji. Wbrew pozorom - nie jest głupi. Szybko zauważa rozwiązania (chociaż zwykle wyłącznie te najlepsze dla niego) i można uznać go za dobrego, niebanalnego rozmówcę.
Historia:
Chłopak nie posiada zbyt wielu wspomnień ze swojego dzieciństwa. Najwcześniejsze pamięta te z okresu, kiedy miał sześć lat. Już wtedy zajmował się nim brat. Nigdy nie zdążył zapytać rodziców, skąd wzięli się w Ekhynos, choć to pytanie nurtuje go do dziś. Derek nie chciał rozmawiać o przeszłości, stąd też młodszy elf nie wie zbyt wiele o historii swoich przodków. Posiada jedynie rodowy medalik z herbem, który nosi cały czas w kieszeni.
Żył samotnie z bratem przez wiele lat. Derek robił wszystko, aby Vaeril'owi nic nie brakowało. Ich sielanka zakończyła się z dniem, gdy starszy elf postanowił zostać żołnierzem. Kontakt braci z każdym dniem stawał się coraz słabszy, aż w końcu słuch po Dereku całkowicie zaginął. Od tamtego dnia Vaeril musiał nauczyć się żyć na własną rękę. Chociaż nie jest to tak łatwe, jak sobie wyobrażał i czasem ledwo łączy koniec z końcem, podoba mu się tak, jak jest.
Rodzina:
Vaeril miał przyjemność poznać jedynie swojego starszego brata - Dereka. Byli nierozłączni od czasu, gdy ich rodzice zginęli w wypadku. Łączyła ich przyjacielska relacja. Vaeril zawsze mógł liczyć na pomoc brata. Ścieżki chłopców rozeszły się, kiedy starszy z nich zaciągnął się do wojska i opuścił rodzinne miasteczko. Od tamtego czasu słuch o nim zaginął. Młody elf cały czas czeka na powrót brata, ale brak jakichkolwiek wiadomości na jego temat, rozwiewa ostatnie nadzieje.
Zdolności:
Elf nigdy nie skupiał się na rozwijaniu swoich magicznych umiejętności. Opanował jedynie leczenie ran. Oczywiście nie jest cudotwórcą czy zawodowym lekarzem. Radzi sobie tylko z mniejszymi obrażeniami.
Głos:
Ciekawostki:
  1. Vaeril uwielbia koty. W małym mieszkanku, w którym mieszka, nie może sobie na żadnego pozwolić. Nigdy jednak nie przegapi okazji, by pogłaskać futrzaka na ulicy czy rzucić jakiś przysmak.
  1. Nienawidzi ostrych dań. Za to uwielbia jeść owoce.
  1. Jego hobby to czytanie książek. Marzy, by w przyszłości pisać własne utwory.
  1. W wolnym czasie spaceruje po okolicy. Podziwia wtedy otaczający świat i obserwuje przechodniów.
  1. Uwielbia gorące kąpiele. Potrafi myć się przez nawet kilka godzin, a wychodzi, dopiero kiedy poparzenia są nie do zniesienia.
  1. Chociaż nigdy się do tego nie przyzna, uwielbia robótki ręczne. Ma smykałkę do szydełkowania.
  1. Lubi pić wszelkiego rodzaju alkohole. Robi to jednak sporadycznie, bo ma słabą głowę.
  1. Derek nauczył go podstaw elfickiego. Vaeril posługuje się nim jednak rzadko i nie chwali się tą umiejętnością na prawo i lewo.
Postacie powiązane:
  1. Soren Acedia - Kto by pomyślał, że wylanie na kogoś pełnego alkoholu kieliszka może doprowadzić do serii kłopotliwych, niefortunnych i niebezpiecznych zdarzeń. Tak też wyglądało pierwsze spotkanie Sorena i Vaeril'a. Od przypadkowego wpadnięcia na siebie w barze podróżowali wspólnie przez wiele miesięcy. Chociaż ich wędrówka nie zawsze była sielanką, elf przywiązał się do swojego towarzysza, od którego wiele się nauczył. Mimo tego, że przeszłość białowłosego chłopaka ciągle jest owiana tajemnicą, Vaeril porzucił dawne uprzedzenia i nieufność, ponieważ wierzy, że może liczyć na Sorena w każdej sytuacji.
Informacje od autora:
Dopóki Vaeril ujdzie z życiem, można popuścić wodzę fantazji wobec niego.
Autor:
Mik (Howrse)

poniedziałek, 21 października 2019

Od Lu do Ayany


Chłopaka to dotknęło, nie chodziło mu o odtrącenie, to było niczym w porównaniu do jej słów. Uznała go za zwyczajnego podrywacza, jak gdyby nie miał żądnych skrupułów, żadnej przyzwoitości. Ujma na jego honorze wywołała u niego gniew, wypełniała go frustracja, którą ze wszystkich sił starał się powstrzymywać. Zrobił kilka nerwowych kroków w jedną, to w drugą stronę i lekko ochłonął, czym prędzej, chcąc zmienić temat zwrócił się do Ayany.
- Co się tam w ogóle stało? - Powiedział stanowczo i lekko oschle.  
Ayana mogłaby wyczuć lekki żal w jego głosie, lecz zdawała się strapiona czymś innym.  Rozmowa tak szybko, jak się zaczęła, tak szybko dobiegła końca. Polimorf nie chciał wywierać na Sarfothien jakiejkolwiek presji, więc tylko przytaknął i przemilczał. Nie mógł jednak zignorować buzujących w niej emocji, widząc jak szybko zmienia swój nastrój, zaczął się martwić. Już nie był pewny jak ma na to reagować, czy ma jej pomóc czy nie. Za kogo ona w ogóle go uważa, przecież ledwie co porównała go do typowego "psa na baby", a teraz przechodzi załamanie nerwowe, jak gdyby prosiła o pomoc, jednocześnie nie dopuszczając nikogo do siebie.
-Bezużyteczna.
***
Zapach potu i stęchlizny zmieszanego z prochem strzelniczym unosił się w powietrzu od wielu dni. Walki między stronami konfliktu nie było końca. Wokoło konali towarzysze, a przecież nie tak powinno wyglądać zwycięstwo, to jeszcze nie koniec. Tarczownik szybko ruszył przed siebie, aby osłonić swoich sojuszników, sprawnie wymijając strzały przeciwników i powalając niektórych wrogich żołnierzy, już prawie dotarł do celu. Wręcz rzucił się z tarczą na ramieniu, aby ochronić przyjaciela, gdy nagle ten nastąpił na minę. Wybuch, jasność, pisk w uszach, krew. Nagle, znajoma twarz, blond kosmyki wymykające się z upięcia w kok. Coś do niego krzyczy, ma łzy w oczach, o co chodzi? Nagle dzielny tarczownik stracił przytomność, a razem z nią swoją tarczę, która została w polu bitwy.
Obudził się trzy dni później w szpitalnym łóżku, obok siedziała znajoma mu blondynka. Nancy spała na krześle, gdy chłopak oprzytomniał. Lutobora przeszywał ból w lewym ramieniu, w momencie przebudzenia złapał się za nie, ale nic nie poczuł. Bicie serca mu przyspieszyło, zrobiło się gorąco, a oddech stał się płytki. Chłopak z trudem spojrzał na ramię, którego nie miał. Przeraźliwie krzyknął, co obudziło jego towarzyszkę. Po dłuższej panice, udało się jej go uspokoić.
Zanim chłopak w pełni do siebie doszedł minęło wiele tygodni, i choć jego stan fizyczny znacznie się poprawił, nie można było powiedzieć tego o psychice Taghaina. Jego pobyt w szpitalu dobiegał końca, gdy ostatniej nocy wyszedł z pokoju. Nie umknęło to jego towarzyszce, która podążyła cicho za chłopakiem. Usiadł on w otwartym oknie na korytarzu placówki, gdy blondynka zaglądała na niego zza rogu korytarza.
- Widzę cię. - Jego głos był z pozoru spokojny, dziewczyna wyszła zza rogu i podeszła do niego.
- Lu... Wszystko w porządku?
- Nic nie jest w porządku, już nie będzie. Niepotrzebnie ratowałaś mi życie... nie zasługuję na nie, jestem nikim. - po jego twarzy spłynęła łza, a głos zaczął drżeć - Nie potrafiłem go uratować, jak ktoś mógłby na mnie polegać? A teraz? Nawet nie mogę chwycić za tarczę, bo... bo nie mam czym! - wykrzyczał i przygryzł mocno wargę, powstrzymując szloch. - Jestem... bezużyteczny.
- Wcale tak nie jest! Nie możesz tak myśleć! Jesteś wspaniały, Lu... Twoja matka Cię potrzebuje, ja Cię potrzebuję. - Dziewczyna złapała chłopaka za dłoń. - Dasz radę, my damy radę, wszystko będzie dobrze, tylko...
***
Chłopak spojrzał na dziewczynę, usiadł obok, jednak nie za blisko, odwrócił wzrok i westchnął.
- Dasz radę... Wszystko będzie dobrze, tylko musisz w siebie uwierzyć... - Powiedział cicho ale wyraźnie. - Wiele osób Cię potrzebuje Ayano, wiele w Ciebie wierzy, więc dlaczego nie ty?

sobota, 12 października 2019

Od Ayany do Lu

Oślepiający promień światła ugodził ją prosto w twarz, a siła wybuchu natychmiastowo powaliła na ziemię. Próbowała się podnieść, jednak rozległe oparzenie wywoływało ból na tyle przeszywający, by skutecznie uniemożliwić choćby najmniejszy ruch. Siedziała więc wśród popiołów, otulana przeraźliwymi wrzaskami i odgłosem pośpiesznie rozwieranych teleportów. Ze stanu otępienia wyrwał ją krzyk Lutobora i ciężar jego dłoni na jej ramionach. Krzyczał, a emocje wymalowane na jego twarzy uświadamiały Ayanę, w jak paskudnym znaleźli się położeniu. Nie słyszała ani słowa, raz po raz otwierając usta, nie mogąc wydobyć najcichszego dźwięku. Załkała żałośnie, czując, jak ulatuje z niej cała dotychczasowa determinacja. Polimorf musiał zauważyć niemoc swej towarzyszki, sekundę później mknąc w stronę wody, nie zważając na nieporadnie oponującą Ayanę.
Każdy krok przybliżający ich do zbiornika napawał dziewczynę przerażeniem. Bała się, a jej ciałem wstrząsały spazmy. Zamknęła oczy, czując zbliżający się nieubłaganie koniec. Nie stało się jednak nic, a całą jej uwagę przyciągnął niespodziewany pocałunek ze strony Lutobora. Sardothien spanikowała, gdyby nie była pod wodą, najprawdopodobniej wyrwałaby się i przeteleportowała jak najdalej, jednak nie mogła. Nie odwzajemniała jednak pocałunku, mając nadzieję, że mężczyzna rozpozna podszytą niechęcią aluzję.
~*~
Gdy dotarli na suchy ląd, dziewczyna jak oparzona odskoczyła od brzegu, zrzędząc pod nosem na temat przemoczonych ubrań i ściekających po twarzy strużkach wody. Była wściekła i psychicznie wyczerpana, co nigdy nie wróżyło dobrze w przypadku czarodziejek.
- Nigdy więcej tak nie rób. - wysyczała, odwracając się gwałtownie - Nie zabrałam cię tutaj, żebyś przy pierwszej lepszej okazji próbował zaciągnąć mnie do łóżka. - Zmarszczyła czoło, posyłając mu wzrok godny arystokratki.
Reakcja Ayany zdawała się przesadną wręcz hiperbolą, jednak trzycyfrowy wiek nauczył ją, by zawsze stanowczo wyrażała swe zdanie. Nie darzyła Lutobora nienawiścią, a tym bardziej jakimkolwiek uczuciem. Powróciła więc do wcześniejszego zajęcia, próbując doprowadzić się do względnego porządku, co, zważając na sytuację, zdawało się awykonalne. Westchnęła ciężko, osuwając się na ziemię. Głowa niewyobrażalnie jej ciążyła, a oparzenie pulsowało, piekło i swędziało do tego stopnia, iż czarodziejka z każdą chwilą coraz poważniej rozważała amputację prawej nogi. Na domiar złego nieprzemyślana kąpiel w wodach Atlantei pochłonęła jej torbę z medykamentami, które choćby w najmniejszym stopniu uśmierzyły przeszywający ból.
- Co się tam w ogóle stało? - Z tragicznego stanu wyrwał ją Lutobor, ściągając Ayanę z powrotem na ziemię.
- Też chciałabym wiedzieć. To pewnie te cholerne elfie komanda. Od dekad sabotują wszystko, co robimy, żeby postawić czarodziejów w złym świetle. - odparła, obdarzając mężczyznę beznamiętnym spojrzeniem - Rozzuchwaliły się sukinsyny i myślą, że wszystko im wolno. - prychnęła, odgarniając mokre kosmyki za ucho
Taghain zdawał się rozumieć istotę problemu, nie zadając zbędnych pytań na temat rasowego konfliktu. Sardothien skinęła głową, z ulgą przyjmując fakt, że nie musiała rozdrabniać się nad historią swego ludu.
- Kapituła z pewnością niedługo ich wytropi, ale nie możemy po prostu siedzieć i czekać, żeby nie pobrudzić sobie rąk. - Czuła, jak powoli wypełnia ją determinacja - Musimy sami wpaść na trop komanda, albo cała misja legnie w gruzach. Poza tym nie odpuszczam nikomu, kto z taką łatwością wysadza moich towarzyszy w powietrze.
Z trudem stanęła na nogach, ignorując kręcenie w głowie i ograniczające widoczność mroczki. Lutbor stał naprzeciw, wciąż nieprzyzwyczajony do impulsywnie zmieniającego się nastroju Ayany. Dziewczyna była istną bombą zegarową, którą od wybuchu dzieliły dosłownie sekundy. Bez słowa odwróciła się więc, mrucząc pod nosem tę samą wiązankę, którą wypowiadała zaledwie kilka godzin temu. Przyjemne mrowienie płynęło przez jej palce, a następnie zgasło z siłą na tyle ogromną, by powalić dziewczynę na kolana. Nekromantka jęknęła żałośnie, rozmasowując obolałą kończynę. Po chwili podniosła się, ponawiając próbę, lecz bez skutku. Siedziała więc na ziemi, starając wykrzesać z siebie choć odrobinę magicznej mocy, jednak czuła się pusta, wyczerpana, jakby pozbawiona części samej siebie. Wpatrywała się pusto w rozwartą dłoń, okradziona z resztek nadziei. Chciała płakać, wrzeszczeć i tupać nogami, narzekając na niesprawiedliwość świata, jednak nie mogła. Nie, gdy wpatrywał się w nią ktoś inny.
- Te sukinsyny musiały użyć dwimerytu. - Z trudem powstrzymywała łamiący się głos. - Jest niemal niemożliwy do wykrycia, jeśli zmiesza się go z inną substancją. Kurwa, kurwa, kurwa!
Przysunęła kolana do piersi, opierając o nie trzęsący się z bezsilności podbródek. Była ranna, obolała i okradziona z magicznych zdolności.
- Bezużyteczna. - wyszeptała, a ciężar, jaki niosło ze sobą to słowo, natychmiastowo przytłoczyło Ayanę do tego stopnia, że w jednej chwili zaniosła się płaczem
Nie obchodziło jej dłużej kto i w jakim stanie ją zobaczy. Marzyła jedynie, by odzyskać tę magiczną cząstkę, dzięki której czuła się coś warta, czuła się potrzebna.

< Lu? No i masz ryczącą pierdołę ╮(─▽─)╭>

środa, 9 października 2019

Od Sorena do Agnessi

Cierpliwość mężczyzny była na skraju wytrzymałości, niemal eksplodując wraz z chwilą, w której kobieta bez zawahania zaczęła się do niego dobierać. Odpowiedział jej złośliwym uśmiechem i falą intymnych informacji na temat własnych upodobań seksualnych, lecz nawet to nie zgasiło determinacji demonicy. Odmówiła jego namowom, przesadnie akcentując każde słowo, skazując Sorena na posunięcie się do rozwiązań iście karygodnych, których wolał uniknąć. Naprężył mięśnie, gotów zaatakować, lecz kobieta zdążyła go ubiec. Poruszała się szybko, atakując z siłą na tyle ogromną, że mężczyzna zatoczył się, niemal upadając. Wyuczone przez ostatnie lata ruchy i instynkty zadziałały jednak automatycznie, sekundy później odbijając uderzenie w sukkuba. Z hukiem wylądowali na posadzce, przekrzykując się obelgami.
- Wyrwę ci flaki, jak ze mnie zejdziesz, a później zabawię się twoim truchłem! - rzuciła, próbując oswobodzić dłonie
- Baw się dobrze, złotko. -  zacmokał ostentacyjnie, wzmacniając nacisk jeszcze bardziej
W głębi duszy liczył, że kobieta wkrótce odpuści i dla własnego spokoju zgodzi się na postawione przezeń warunki. Zawiódł się jednak, gdy demonica wzmogła szamotanie, rozcinając pazurami przedramię Sorena. Chłopak zaklął pod nosem, rozważając uwolnienie toksyn i tymczasowe zamroczenie agresorki, jednak batalistyczną scenkę przerwało niespodziewane skrzypnięcie drzwi i piskliwy wrzask jednej z prostytutek, która omyłkowo wstąpiła do niewłaściwej komnaty. W innych okolicznościach być może uznałaby ich za sadystycznych fetyszystów, jednak zdeterminowane spojrzenia i błyszczące przy szyi sukkuba ostrze wyraźnie wskazywały na ich faktyczne zamiary.
- Stój. - białowłosy warknął, szykując się do użycia Perswazji, lecz prostytutka zdążyła już zniknąć, pozostawiając po sobie jedynie woń przesłodzonych perfum i echo teatralnego wołania o pomoc
Wsparcie nadeszło szybciej, niż mogli się spodziewać, zupełnie jakby monarchia oznaczyła burdele jako miejsce szczególnie wymagające ochrony. Uzbrojeni po zęby strażnicy wkrótce wypełnili pomieszczenie, kierując ku spoczywającym na podłodze groty zaklętych włóczni. Skomplikowane runy błyszczały szkarłatem, oświetlając wygrawerowany na piersi herb królewski. Acedia zaklął pod nosem, spuszczając głowę. Ze wszystkich możliwych organów bezpieczeństwa musieli trafić akurat na królewskich gwardzistów. Bóg tragizmu po raz kolejny splunął mu pod nogi, wycierając własną gębę nieszczęściem Sorena. Doskonale wiedział, że jeśli trafi przed oblicze władcy i świty doradców, będzie skończony - deportowany prosto do komnat władczyni Terpheux. Demonica definitywnie wyczuła chwilowe rozproszenie mężczyzny, wyrywając się z uścisku. Próbowała się poruszyć, być może uważając, że straż potraktuje ją jako ofiarę, pozwalając odejść, uniknąć złego, rogatego oprawcy. Zbrojni nie opuścili jednak broni, wzrokiem rozkazując, by zastygła w bezruchu. Oboje byli zaskoczeni, buchający furią i determinacją, lecz nawet dwójka nadnaturalnych nie mogła równać się ze specjalnie szkoloną gwardią.
- Z ramienia króla Invidia, władcy tych ziem, aresztuję was jako podejrzanych o morderstwo i nieuzasadnione zakłócanie spokoju. - najwyższy z mężczyzn przemówił głosem zimnym i pozbawionym cienia emocji 
- Nie wydaje mi się, by jakiekolwiek dowody wskazywały na nasz udział w sprawie, namiestniku. - Soren odważył się powstać, skupiając całą uwagę na wiszącej u piersi swego rozmówcy broszy, symbolizującej zajmowane stanowisko. - Podstawą aresztowania są fakty, a nie doniesienia byle kurwy.
- Chamstwo zachowaj na później, dyletancie. - Pochwycił Acedię za kołnierz, zbliżając ku sobie. - Potwierdzeń waszej winy mamy więcej, niż mogłoby się wam wydawać. 
Poczuł silne szarpnięcie i podniecone głosy, gdy straż wyprowadzała ich z budynku. Pchani, poniewierani jak ścierwo - i choć z zewnątrz Soren wydawał się zupełnie niewzruszony, we wnętrzu kipiał z wściekłości, obiecując, że gdy wyjdzie stąd cały, osobiście dopilnuje, by gwardziści już nigdy nie zaznali spokoju. 
~*~
Nie pamięta chwili, w której przekroczyli mury zamku, a tym bardziej aktu związywania ich dłoni i zamykania w celi. Musieli zostać odurzeni bądź potraktowani wyjątkowo silną odmianą Perswazji. Obie opcje mierziły go dogłębnie, powoli doprowadzając do szczytu wytrzymałości. Rozejrzał się, próbując przystosować oczy do panującego wokół półmroku. Gdy siatkówka odebrała odpowiednie bodźce, jego oczom ukazał się widok, na który niemal wybuchnął śmiechem. Więzy nie były metalowe, jak z początku zakładał - rycerze potraktowali ich po macoszemu, ograniczając się do zwykłych, skórzanych kajdan. Nie czekając chwili dłużej, aktywował obecne w śliniankach toksyny, przybliżając pętlę do ust. Znajome skwierczenie pieściło jego uszy, a woń palonego materiału rozeszła się wokół, zwiastując wolność Sorena. Przetarł zaczerwienione nadgarstki, uprzednio upewniając się, że nie znajdował się na widoku żadnego strażnika. Zbliżył się do zamka celi, dokonując dokładnych oględzin, próbując rozgryźć, jak zniszczyć go nie budząc przy tym całego zamku. Kraty były jedynym, co odgradzało mężczyznę od upragnionej wolności - każdą ze współczesnych twierdz zbudowano na podstawie tego samego schematu, a wydostanie się z nich nie stanowiło większego problemu, jeśli wiedziało się, gdzie szukać. Opracowywanie drogi ucieczki pochłonęło go na tyle, że niemal zapomniał o przesiadującej po drugiej stronie celi demonicy, która również powoli dochodziła do siebie. Usłyszał ciche warknięcie, gwałtownie obracając się w jej stronę. Była wściekła, choć Acedii ciężko było zdiagnozować źródło jej furii. Bez zawahania mógłby jednak przyznać, że jej więzy były mocniejsze, inaczej rozłożone.
- Czyżbyś sprawiała za duże kłopoty? - Uśmiechnął się złośliwie, mierząc ją od góry do dołu.
- Zamknij się. 
Otworzyła usta ponownie, najpewniej próbując obrzucić Sorena kolejnymi obelgami, jednak leżące nieopodal zerwane więzy i wolne nadgarstki mężczyzny pochłonęły całą jej uwagę. Nawiązali kontakt wzrokowy, a jej spojrzenie wyraźnie ociekało rozkazem zdjęcia z niej krępujących okowów. Białowłosy uniósł brwi w pytającym geście, krzyżując ramiona.
- I co niby będę z tego miał? - zapytał - Kolejne rozcięcia? A może wyrwane flaki?

piątek, 4 października 2019

Od Agnessi do Sorena

Agne nawet się za sobą nie oglądała. Biegła głupkowato się uśmiechając, będąc ciągle rozbawiona zaistniałą sytuacją. Co jak co, ale dawno tak szybko nie uciekała. Jeśli jakikolwiek sługa jej pana kręciłby się w okolicy i widział to, co widział, wolałaby nie myśleć jaka kara by ją spotkała. Ten niepokój jednak szybko poszedł w zapomnienie. Agne nie umiała się czymś zamartwiać dłużej niż parę sekund, tym bardziej że nawet na to by znalazła jakieś sensowne łgarstwo.
Poza tym czar tego wieczoru był naprawdę przyjemny. Biegła pół naga przez uliczkę miasta. Powiewy chłodnego powietrza uderzały w jej skórę, co jeszcze bardziej ją pobudzało. Włosy rozwiewały się na wietrze i muskały jej plecy. Piękno tego późnego wieczoru, srebrzysty blask księżyca oświetlający te brudne i zatęchłe ulice, odór ścieków gryzący się wściekle z nocnym powietrzem, powodował, że czuła się jak w siódmym niebie. Zaczerpnięta świeżo energia całkowicie ją pobudziła i rozjuszyła. Nie specjalne przejmowała się losem krwawiącego mężczyzny, którego pozostawiła w pokoju. Jakby nie patrzeć, sam się na to pisał. Co jak co, ale chociaż ostatnie momenty w swoim życiu miał, zaprawdę, niezwykle upojne. Była z siebie nawet całkiem zadowolona, dawno nie doprowadziła do tak dużego uszczerbku na zdrowiu, jeśli w ogóle przeżył, a w co szczerze wątpiła, mając w pamięci ranę, jaką mu zrobiła. Wzruszyła niedbale ramionami sama do siebie. Przez myśl przebiegł jej mężczyzna, na którym niechybnie wylądowała. Na pewno nie wyglądał jak jakiś zwykły parobek lub poboczny sługa. Jednakże jej myśl na jego temat, również była chwilowa. Było to dla niej zwyczajnie nie istotne, pomijając fakt, że zostawiła mu swoje spodnie. To już był mały problem, ale tym również się nie przejęła. Zwolniła bieg, jednakże nadal idąc dość energicznie.
Rozglądała się z zaintrygowaniem i przyswajając wszelkie bodźce, które odbierała. Zachowywała się niczym dopiero co wypuszczone zwierze z klatki. Był to dla niej stan niezwykłego upojenia, ten chwilowy przypływ energii działał jak narkotyk. Uwielbiała to, jednakże jak każdy stan, kończył się niezwykle szybko.
Agne czuła jak stan uniesienia kończy się, a w żadnym wypadku nie chciała dziś kończyć na jednej ofierze. Chciała ciągnąć dzisiejszą farsę najdłużej, jak tylko mogła. Oczywiście, najlepszym takim miejscem był dom publiczny. Jak na jej szczęście, właśnie go mijała. Agne bez zastanowienia wparowała tam jak do swojego własnego domu. Od razu uderzył ją ten znany dla takich miejsc odór i widok niezwykle nachalnych prostytutek. Nie chciała zabawić tu zbyt długo, pragnęła tylko złapać jakąś nieudolną istotę ludzką i ją wykorzystać. Omijając kanapy, na których bez skrępowania mężczyźni korzystali z usług owego przybytku, Agne rozejrzała się za jakimś zakryciem bioder. Chwyciła jakąś zwiewną chustę i zawiązała ją w pasie. Demonica w tym momencie miała się już zacząć rozglądać za jakąś uciechą dla niej, jednakże jej oczy spotkały się z zimnym spojrzeniem, które gdzieś dziś widziała... Zaintrygowana, podeszła przyciągnięta niczym ćma do lampy. Mężczyzna oparty o framugę, zdecydowanie nie pasował do tła, jakie miał za sobą. Był odziany niezwykle schludnie, jednocześnie nieziemsko przystojny. Z tyłu głowy Agnessi przeleciała myśl, że on nie przyszedł tu po to, jak pozostali, ubiór co prawda schludny, jednakże pasujący do jakiegoś najemnika lub członka wysoko usytuowanej gildii. Podeszła i nawet nie zdążyła się zalotnie uśmiechnąć.
 - Nie każdy kochanek okazuje się ważnym dla Gildii kontraktem, moja droga - skwitował ją, swobodnie wsuwając dłonie do kieszeni, jednocześnie całkowicie dezorientując demonice tymi słowami - Był mi potrzebny. Żywy. Albo wymyślimy, co zrobić z tym fantem, albo oboje skończymy w rynsztoku, sukkubie - posłał jej jadowity uśmiech i wbił się w jej jestestwo tymi zimnymi oczyma. Agne stała jak osłupiała nie wiedząc, co się przed chwilą stało. Jej złote ślepia próbowały wyczytać coś z tych błękitnych tęczówek, ale z marnym skutkiem. Poczuła, jak oblewa ją zirytowanie.
 - Nie wiem, o co ci chodzi, mój drogi - odpowiedziała po sekundzie zawahania, które dla niej nie powinno mieć miejsca. Nawet nie starała się zbliżyć, wyczuła od niego kłopoty i jakąś niechęć, która jednak była zbyt intrygująca, by tak zwyczajnie odejść, jednakże po prostu stała w miejscu, nadal nie spuszczając z obcego oczu. Nie miała zamiaru dać się zdominować temu obcemu mężczyźnie.
Ten bez chwili zawahania postawił krok do przodu i stali twarzą w twarz, patrząc na nią z góry. Był niebezpiecznie blisko, a w Agne narastał gniew, z pewną nutą satysfakcji z takiego obrotu zdarzeń.
Nie pozwoliła mu się odezwać jako pierwszemu.
 - Posłuchaj, jakby nie patrzeć, to jest całkowicie nie mój problem - powiedziała ze złośliwym uśmiechem na ustach i tą iskrą w ślepiach. Całkowicie wiedziała, o co chodzi - Ale wiesz... skoro i tak masz wylądować jako truchło w rynsztoku, to może chciałbyś się najpierw zabawić?
 - Nie jestem zainteresowany - odparł bez chwili zawahania.
 - Zastanów się mój drogi, mogę zagwarantować, że trafisz prosto do nieba. Lub piekła. W każdym razie jak z tobą skończę, będzie ci już naprawdę wszystko jedno - skwitowała go i zalotnie otarła się o jego nogę, swoim udem, czekając, jak ulegnie. Ale nie uległ. Był nie ugięty, a w tym momencie powinien już przed nią paść i błagać by spełniła swoje słowa, a on nie wykazał żadnej reakcji. Agne poczuła, jak jej irytacja gwałtownie wzrosła.
  - Nie interesują mnie istoty w twoim typie - odpowiedział lekceważąco, całkowicie nie zwracając uwagi na to, co robił sukkub. Agnessi nie straciła jednak zapału, już zdążyła się nakręcić.
 - Masz na myśli rogate bogini seksu? - powiedziała, kładąc swoją dłoń na jego barku.
 - Co do bogini seksu nie mam pewności, bo żadnej nie spotkałem, ale średnio pociągają mnie kobiety - odparł i zdjął jej dłoń. Poczuła, jak ogarnia ją jeszcze większa irytacja, która wręcz ją nakręcała do kontynuacji niż wycofania się - Posłuchaj sukkubie, pójdziesz ze mną teraz do siedziby mojej gildii, jeśli nie mogę dostarczyć tamtego trupa, to dostarczę to, co miało z nim jakikolwiek związek - zmienił nagle ton głosu, poczuła się niezwykle osaczona, a nikt dawno nie wzbudził w niej takiego odczucia. Agne nie miała zamiaru po sobie nic poznać.
 - Uważasz, że pójdę tam z tobą z mojej własnej, nieprzymuszonej woli? - odparła sarkastycznie - Niedoczekanie - dokończyła, uderzając go w bok z całej siły. Białowłosy zgiął się w pół, ale zebrał się zdecydowanie za szybko, bo zdążył złapać Agne za nadgarstek, a siła szarpnięcia zarzuciła nią do tyłu i z hukiem padła na plecy. Ten przygniótł ją ciężarem swojego ciała i pod szyje podłożył sztylet.
 - Miałem nadzieje, że zrobimy to po dobroci - odparł z zirytowaniem w głosie.
 - Ależ to jest po dobroci. Tylko wyrwę ci flaki, jak ze mnie zejdziesz, a później zabawię się twoim truchłem - uśmiechnęła się.

Od Lu do Ayany

Decyzja została podjęta tak szybko, że polimorf nie zdążył nawet na nią do końca zareagować. Pospiesznie wykonał polecenia czarodziejki, w sumie czego miał się obawiać, poświęciła tyle, żeby go uratować, więc teraz chyba go nie zabije, w końcu nie miałoby to najmniejszego sensu. Teleportacja rzeczywiście nie była niczym przyjemnym, i choć nie trwała długo, to rozbłysk światła podrażniał nawet zamknięte oczy, a siła szarpnięcia i przemieszczenia równać mogłaby się z uderzeniem młota pneumatycznego, co skutkowało zmęczeniem mięśni po jednym przeniesieniu. Odrętwienie jednak szybko mijało, a „środek transportu” był zdecydowanie najszybszym i najskuteczniejszym z możliwych.
~*~
Lutobor oczywiście nie pierwszy raz przebywał w granicach Atlantei, jednak lądowe tereny kraju nie mogły się nijak porównywać do wyspy Fluctus, która wyróżniała się swoją unikatową florą. Wszelkie widoczne tam okazy roślin były niespotykane dla mieszkańców Roanoke. Pewnie dlatego mieszkańcy oceanów ostro zastrzegali sobie prawa do owych roślin i ostro zakazywali jakiejkolwiek ingerencji ludzi ze stałego lądu w ich gospodarkę. Zachwycenie  chłopaka chociaż wielkie, nie trwało długo, gdy mijając kordegardę, za marmurowo-perłową ścianą porośniętą polipami zauważyli powód, dla którego się tutaj zjawili. Przybrzeżna rafa koralowa wyglądała jak wypalona, jednocześnie będąc czymś pokryta, a woda przybrała z tej strony zgniłozielony kolor. Skwierczenie nadmorskiej roślinności i odór rozkładających się stworzeń morskich, wywołał mdłości i obrzydzenie u niejednego czarodzieja, polimorfa przeszedł jednak dreszcz i jakby zamarł na chwilę, marszcząc nos i brwi jak gdyby coś wyczuwał. Jego towarzyszka spojrzała na niego pytająco, jednak zdecydowała nie przerywać polimorfowi przemyśleń.
On jednak bardzo dobrze znał ten zapach, wiedział, że wkopali się w niemałe kłopoty, gwałtownie odwrócił się w stronę Ayany i spojrzał jej w oczy, jakby musiał jej coś powiedzieć, jednak widząc podejrzliwe wzroki jej znajomych, powstrzymał się i zdecydował się nie wychylać z tłumu, bynajmniej nie teraz.
~*~
Zapadał już zmrok, a badania na temat katastrofy w Fluctus nadal trwały, mimo współpracy najwybitniejszych Atlantów i magów, efektów nie było. Atmosfera była napięta, a niektóre propozycje wywoływały spory i jedynie spowalniały pracę. Polimorf ukradkiem zakradł się do epicentrum zjawiska. Wpierw rzucił zerwany liść na wypaloną posadzkę, upewniając się, że nie zagraża mu niebezpieczeństwo, jeśli na nią wejdzie. Po chwili, widząc, że roślina nadal jest cała, skierował się w stronę wody, powstrzymując odruchy wymiotne. Uklęknął zaraz przy tafli, zanurzył swoją mechaniczną dłoń w wodzie i powąchał, zapach cieczy był czymś pomiędzy siarką a zgnilizną. Wstał powoli i rozejrzał się dookoła, zauważył, że  owo zjawisko było tylko przykrywką. Linia dziwnej zgniłozielonej zawiesiny ciągnęła się przez pół wschodniego wybrzeża i dookoła całego obozowiska naukowców na lądzie. Jak szybko to do niego dotarło, tak szybko zerwał się i pobiegł w stronę namiotu Ayany. Ignorując naradę, wparował tam, jakby nikim się nie przejmował.
-Sardothien! Przywołaj swojego ucznia do porządku i powiedz mu, że to nie jego miejsce!
Ayana nawet nie zdążyła zareagować, gdy Lu lekko zdyszany z przejętym głosem wysapał.
- Szukacie w złym miejscu, Ta plama to jakaś skucha, wygląda, jakby miała odwrócić uwagę albo jest po prostu... - nie zdążył dokończyć, gdy wybuch zagłuszył jego słowa, a fala podmuchu powaliła wszystkich obecnych na ziemię.
~*~
Ciemność przed oczami i pisk w uszach to coś, do czego polimorf był przyzwyczajony, nie jeden wybuch go powalił. Szybko się otrząsnął i zauważył, że wszystko stoi w płomieniach. Widział, że część osób już wybiegła i zaczęła uciekać. Niektórzy rozpaczali, jednak Ayana trzymała się za głowę. Była zgłuszona, inni czarodzieje teleportowali się, a atlanci uciekali do wody. Lutobor podbiegł do Ayany i chwyciła ją pod ramię, wyprowadzając z namiotu, niestety byli już otoczeni płomieniami, a nawet zawiesina na tafli wody się zajęła ogniem. 
- Ayano musisz nas przenieść! I to szybko! - do dziewczyny jednak nie docierało, słyszała tylko szum, ponieważ była zgłuszona przez wybuch. Lutobor szybko się rozejrzał i zauważył, że jedyną drogą ucieczki była wieża strażnicza, zbudowana z marmuru, jednak tam też nie byli do końca bezpieczni. Mimo tego podjął decyzje za ich obu, wziął Ayanę na ręce i pobiegł w stronę budowli. Gdy stanął na szczycie, zobaczył pomost unoszący się nad głębiną, domyślał się, że tamtędy Atlanci uciekaliby w wypadku oblężenia. Wziął rozbieg i już miał skoczyć z czarodziejką na rękach do wody, gdy ta zaczęła się szarpać. Od razu się powstrzymał i spojrzał na nią. Ta z przerażeniem spojrzała na polimorfa i na głębinę. Choć nadal była lekko zgłuszona i nie potrafiła się wysłowić, tym jednym spojrzeniem przekazała mu wiadomość, że się boi, że sobie nie poradzi. Czas jakby spowolnił, polimorf słyszał szybkie bicie serca dziewczyny, patrząc jej głęboko w oczy, w których odbijały się płomienie i latające skrawki popiołu powiedział spokojnie do niej, chwytając ją za policzek.
- Spokojnie, uda nam się, musimy to zrobić. Ochronię cię. - Lutobor nieprzemyślanie pocałował Ayanę i obejmując ją, odepchnął się od granicy pomostu, zrzucając ich oboje w głębinę. Zaraz przed upadkiem do wody nabrał powietrza przez nos i wdmuchnął Ayanie ustami, chwycił ją znowu pod ramie i przepłynęli pod wodą około stu metrów od pożaru, po czym wynurzył ich oboje, nadal trzymając mocno towarzyszkę.