czwartek, 30 lipca 2020

Od Tilii do Sillo


Gdy otworzyły się drzwi, Tilia drgnęła wyrwana z zamyślenia, do pokoju wszedł elf, a to oznaczało tylko jedno. Nadszedł czas na jej występ. Sillo wręczył jej obiecane kartki, wyjaśnił, w jaki sposób wskaże jej odpowiednie osoby, a potem wprowadził na salę pełną wysoko postawionych gości. Tilię złapała trema kiedy wszystkie elfy zgromadzone na sali zwróciły wzrok na nią, dodatkowo wrażenie potęgowała wszechobecna cisza. Sytuację uratowało wymowne chrząknięcie dyrygenta. Tilia natychmiast się zreflektowała, podeszła do niego i uzgodniła jaką melodię mieli dla niej zagrać, na szczęście dyrygent znał jedną z jej ulubionych. Mimo że dziewczyna nigdy nie tańczyła przed taką publicznością, sam taniec nigdy nie stanowił dla niej problemu, już wcześniej postanowiła, że dzisiejszej nocy da z siebie wszystko, bez względu na cenę, byleby odzyskać wolność. Pewnym krokiem ruszyła na środek sali, dzięki czemu tańczące wcześniej pary rozsunęły się, dając jej miejsce. Tilia przyjęła pozę w oczekiwaniu na pierwsze takty muzyki. Po krótkiej chwili dało się słyszeć powolną melodię, rusałka delikatnie zaczęła kołysać się na boki w jej rytm, po czym delikatnie zaczęła ruszać rękami, jakby rysowała w powietrzu niewidzialne wzory. W tym tańcu musiała pamiętać, by jak najmniej podnosić lewą rękę - nie mogła pozwolić, żeby opadający rękaw stroju odsłonił kartki, które wręczył jej Sillo. Muzyka nieznacznie przyśpieszyła, więc i Tillia nieznacznie zmieniła ruchy rąk oraz tanecznym krokiem zaczęła przemieszczać się po sali. Uniosła głowę, którą wcześniej miała lekko pochyloną i zaczęła dyskretnie przyglądać się otaczającym ją gościom, ale nigdzie nie dostrzegła czerwonego dymu, o którym mówił elf. Pląsając po parkiecie, co jakiś czas zwalniała krok przy stojących po okręgu elfów, robiąc parę dodatkowych gestów dłońmi, nie chciała, żeby jej zachowanie przy wręczeniu kartek rzucało się w oczy i mocno odstawało od jej tańca. Co jakiś czas przemykała przez środek, prezentując nowe figury i kroki, muzyka znów się zmieniła, tym razem dołączyło się więcej instrumentów, więc Tilia do swojego tańca dodała obroty i w ten sposób dalej przemierzała salę, melodia stawała się żywsza, więc rusałka tańczyła szybciej. Ruchy jej rąk i dłoni stały się bardziej wyraziste a obroty szybsze, dodatkowo dziewczyna co jakiś nieznacznie podskakiwała, unosząc jednocześnie rękę w górę oraz wyrzucając jedną nogę do tyłu. W trakcie tańca jej strój falował i unosił się, ukazując zgrabną sylwetkę, co sprawiło, że większość mężczyzn odeszło od stołów. Jednak Tilia nie zwracała na to uwagi, cieszyła się tańcem jakby znów była na wolności, starając się zdusić uczucie niepokoju, które w niej kiełkowało. Taniec trwał już od jakiegoś czasu, a dalej nie widziała umownego znaku od Sillo, mimo że raz po raz lustrowała otaczający ją tłum gości. Muzycy grali już dłuższy czas, a melodia powoli dobiegała końca. Nagle kątem oka zobaczyła to! Nie mogła mieć wątpliwości, czerwony dym - znak od Sillo. Pierwsza chmurka otaczała wysokiego elfa o bardzo szczupłej sylwetce, długich i prostych blond włosach, które przetrzymywane były srebrnym diademem z motywem kwiatów róży. Tilia w tanecznych podskokach ruszyła w jego kierunku, niepostrzeżenie, jakby było to kolejny taneczny ruch, przełożyła kartkę z ręki do ręki, a gdy była na tyle blisko mężczyzny wyciągnęła prawą rękę i zręcznym ruchem zawiesiła zgiętą kartkę na srebrnym łańcuszku wystającym mu z kieszeni. Kolejna mgiełka dymu otaczała niskiego, pulchnego elfa, który ubrany był w ciemnozielony surdut z przyczepioną do klapy broszką zrobioną z delikatnie poskręcanych złotych drucików z dodatkiem niewielkich szmaragdów. Tilia zrobiła parę obrotów i znalazła się obok rzeczonego elfa. Wiadomość zaczepiła mu o broszkę, która wcześniej zwróciła jej uwagę. Muzyka zwolniła, Tilia z niepokojem rozglądała się po Sali, starając się jednocześnie, żeby wyglądało to naturalnie, tak jakby ruchy głową były elementem tańca. Ale mimo to nigdzie nie dostrzegła adresata ostatniej karteczki. Serce biło jej szybko, nie widziała tylko, czy ze strachu, że nie zdąży doręczyć kartki, czy z powodu dużego wysiłku, jakim był ten taniec. Wtem kątem oka dostrzegła zamieszanie po przeciwnej stronie parkietu, zerknęła w tamtą stronę i ku jej radości, i uldze tam właśnie pojawiła się ostatnia mgiełka czerwonego dymu. Tilia natychmiast chciała tam pobiec, żeby mieć to z głowy, jednak zniszczyłoby to cały taniec i ujawniłoby pomysł Sillo, niestety melodia grana teraz tylko przez flety nie pomagała, jej tempo zwolniło. Rusałka, korzystając ze swych umiejętności improwizacji, powłóczystym krokiem ruszyła w kierunku czerwonego dymu. Nie miała zbyt dużo czasu, wiedziała, że muzyka zaraz się skończy, dlatego błyskawicznie musiała ocenić, w którym miejscu pozostawi karteczkę. Kobieta, którą otoczyła czerwona chmurka, ubrana była w sięgającą ziemi, bardzo elegancką, bordową suknie podkreślającą jej sylwetkę, włosy miała upięte w starannie zaczesany kok, natomiast jej wysmukłą szyję zdobiła efektowna kolia z mnóstwem drobnych kryształków mieniącymi się w różnych kolorach. Strój kobiety, choć tak wyszukany wcale nie ułatwiał zadania, nie miał żadnych falban lub marszczeń, za którymi można byłoby zostawić karteczkę. Tilię ogarnęła panika, muzyka dobiegała już końca, rusałce nie pozostawało nic innego jak tylko zakończenie tańca paroma delikatnymi ruchami rąk i ukłonem. W nagrodę za piękny taniec na sali rozległy się oklaski, a wkrótce potem publiczność zaczęła się rozchodzić. Tilia próbując złapać oddech po tańcu szukała wzrokiem eleganckiej elfki, na szczęście ta nie odeszła zbyt daleko. Tilia postanowiła zaryzykować. W jej głowie już wykiełkował plan. Opanowała swój oddech i starając się nie patrzeć za kobietą w bordowej sukni podążyła za nią. Gdy była na tyle blisko, że kobieta mogła usłyszeć ją w tym gwarze, rusałka udała że się schyla, po czym zawołała za elfką:
- Przepraszam, chyba coś pani zgubiła.
Kobieta obejrzała się lekko zaskoczona, a zdeterminowana Tilia wyciągnęła do niej rękę z ukrytą pomiędzy palcami kartką. Elfka automatycznie wyciągnęła swoją dłoń, a Tilia mogła bez przeszkód pozbyć się ostatniej karteczki. Na odchodne rusałka położyła jeszcze palec na ustach, w wiadomym geście i zniknęła w tłumie, co było łatwe zważywszy na wzrost elfów. Teraz chciała odszukać Sillo, liczyła, że skoro wywiązała się ze swojej części umowy będzie mogła opuścić posiadłość, chociaż nie miała by nic przeciwko by zostać do końca przyjęcia. Potrawy które pojawiały się na stołach wyglądały przepysznie. Dlaczego nie miałaby zjeść tego deseru, który właśnie został podany gościom. Właśnie gdy już sięgała po pucharek z owocowym musem za jej plecami pojawił się Sillo.

<Sillo?>

niedziela, 12 lipca 2020

Od Vaeril'a do Sorena

Z każdą chwilą napełniała go coraz większa wiara, iż nieprzychylny los w końcu zaczął się do nich uśmiechać. Marzenie o rozpoczęciu pozbawionego zmartwień życia, niegdyś tak odległe, stało się na wyciągnięcie ręki. Vaeril miał nadzieję, że nic już nie stanie im na przeszkodzie. Z niemałym zaangażowaniem więc krążył pomiędzy stoiskami na obszernym targu. W przeszukanych domowych szafkach elf nie znalazł nic, co jeszcze nadawałoby się do spożycia. Z tego powodu pragnął uzupełnić wszelakie braki w spiżarni. Sprawnie wybierał co najświeższe produkty, podając je swojemu towarzyszowi, który nie zadając żadnych pytań, podążał za brunetem. Rozmowę nawiązali dopiero w drodze do domu. 
Do piekarni powrócili dopiero, kiedy prażące słońce znajdowało się już wysoko na błękitnym niebie. Obładowani torbami z trudem otworzyli skrzypiące drzwi i pozostawili na kuchennym blacie zrobione zakupy. Vaeril od razu przeszedł do rozpakowywania siatek. Sprawnie upychał po szafkach produkty, starając się zachować jak największy porządek. Na widoku pozostawił jedynie niewielki worek ze świeżo mieloną mąką. Elf miał na dzisiaj prosty plan - chciał upiec pierwszy w historii ich nowej piekarni chleb. Właściwie, nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Nigdy nie miał przyjemności zajmowania się wypiekami. Liczył, że w jednej ze znajdujących się w kuchni starych ksiąg kucharskich uda mu się odnaleźć prosty przepis. W końcu, zwykłe pieczenie chleba nie może być trudne, prawda?
Nim jednak Vaeril zabrał się za wprowadzanie w życie swojego planu, postanowił choć na chwilę powrócić do porzuconych porządków. Wszechobecny chaos zaczynał powoli działać mu na nerwy. Przygotował wiadro ciepłej wody, a z pobliskiego schowka wyciągnął stary mop. Udało mu się również odnaleźć kilka nawet czystych szmat, którymi postanowił przetrzeć zakurzone okna. Elf obładowany całym ekwipunkiem ruszył w stronę salonu, którego sprzątaniem zajmował się aktualnie Soren. Bez słowa odłożył sprzęt przed towarzyszem. Uśmiech bruneta zniknął z momencie, w którym zauważył skonsternowany wzrok przyjaciela.
- Um, Vaeril...prawdopodobnie wyjdę teraz na idiotę, więc bardzo cię za to przepraszam. Mogę pokonać w walce praktycznie każdego przeciwnika, posługiwać się wieloma różnymi językami, a nawet wyrecytować historię Roanoke od początku do końca, ale...nie mam bladego pojęcia, do czego to COŚ służy.
Pierwszą myślą, jaka pojawiła się w głowie elfa, było to, iż Soren najzwyczajniej w świecie postanowił zażartować. Widząc jednak nietęgą minę przyjaciela, zdał sobie sprawę, iż jest on całkowicie poważny. Początkowo całkowicie zabrakło mu słów, wstrzymał oddech i wbił w niego zaskoczone spojrzenie. Jakim cudem ma wytłumaczyć, jak się myje podłogę? Spojrzał zamyślony na dzierżony w dłoni kij.
- To mop - odparł odzyskując resztki powagi, opierając się nieznacznie na narzędziu. - W jego użyciu nie ma nic skomplikowanego. Chyba. Musisz zamoczyć końcówkę w wodzie, wyżąć i gotowe. - W tym momencie Vaeril wziął głęboki oddech, po którym zaczął demonstrować wspomniane wcześniej kroki. Po krótkim pokazie, podał Sorenowi mop. - Twoja kolej. Jeśli miałbyś z czymkolwiek jeszcze problem, będę w kuchni. 
Białowłosy niepewnie pochwycił kij podsuwany przez uśmiechającego się zachęcająco bruneta. Elf miał nadzieję, iż jego przyjaciel szybko nauczy się podstawowych czynności domowych. Muszą wysprzątać cały budynek, nim piekarnia ruszy na dobre. Doprowadzenie wszystkiego do porządku bez pomocy Sorena było niemal niemożliwe.
Iversen jeszcze przez chwilę obserwował zmagającego się z mopem towarzysza, rzucił kilka uwag i słów zachęty, po czym powrócił do kuchni. Tam starannie przemył wszystkie blaty, poukładał porozrzucane rzeczy czy też wyrzucił przedmioty, które już do niczego się nie nadawały. W czasie przeglądania jednej z szafek Vaeril odnalazł upragniony wcześniej przedmiot. Przez starą, poplamioną książkę kucharską chęć porządków spadła na drugi plan. Przekartkował śmierdzące stęchlizną tomisko, zatrzymując się na pogiętej stronie, na której znajdowała się instrukcja pieczenia chleba. Elf odszukał w szufladach zardzewiałą formę, którą pośpiesznie wyczyścił, aby nadawała się do użytku. Wyciągnął również zakupione rano drożdże, które odłożył przy worku z mąką. Przygotował też trochę letniej wody. Ostatni raz rzucił okiem na nieskomplikowany przepis. Wszystko wydawało się proste.
Z uwagą wykonywał każdy z kroków. Starannie dodawał składniki i wyrabiał ciasto. Po kilku minutach zaczął je przekładać do foremki. Czynność ta została mu jednak niespodziewanie przerwana. Miska wysunęła się Vaeril'owi z rąk, kiedy usłyszał za sobą nagły hałas. Sprawcą ów dźwięku okazał się nie kto inny, jak Soren, który postanowił pojawić się bez ostrzeżenia zaraz za plecami elfa.
- Miałeś tak już nigdy więcej nie robić - przypomniał z wyrzutem brunet, zbierając wyrzuconą na blat zawartość miski. Jego przyjaciel błyskawicznie uniósł dłonie w przepraszającym geście.
- Wybacz. Nie chciałem zadeptać podłogi - wyjaśnił, podchodząc bliżej do elfa. - Co robisz?
- Chleb - odparł dumnie Vaeril, prezentując swoje dzieło, które chwilę później przykrył ścierką i odstawił koło pieca.
- Nie wygląda - stwierdził białowłosy, obserwując z zaciekawieniem każdy ruch Iversena. 
Brunet już otworzył usta, aby odpowiedzieć równie niemiłą uwagą, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. Może Soren naprawdę nigdy nie widział procesu powstawania wszelkiego rodzaju wypieków. Z tego też powodu elf nie wziął sobie do serca słów przyjaciela.
- Będzie - zapewnił, wzruszając ramionami. - Musi trochę odstać i później włożę je do pieca.
Po krótkich wyjaśnieniach na temat powstawania pieczywa oraz małej przekąski składającej się z kilku owoców, Vaeril zaproponował dalsze porządki. Ich piekarnia z każdą chwilą nabierała kształtów. Po czystej podłodze nie walały się już śmieci, a porozrzucane dotychczas przedmioty zostały starannie ułożone. Elf, wspominając wcześniejszy problem Sorena, co chwila pytał, czy mógłby mu jakoś pomóc. Brunet od dziecka zajmował się domem. Najzwyklejsze porządki, tak obce białowłosemu, stanowiły dla niego zwykłą codzienność.
W międzyczasie elf włożył do rozgrzanego uprzednio pieca ciasto. Nie mógł się doczekać, aby spróbować gotowego pieczywa. Aby zająć myśli, rozpoczął mycie okien. Szybami najwyraźniej nikt nie przejmował się od lat. Vaeril zmywał z nich masy lepiącego się brudu. Praca była niezwykle żmudna, jednak widząc efekty elf uśmiechał się nieznacznie. Do wnętrza budynku w końcu wpadało światło. Piekarnia zaczęła wyglądać przytulnie.
Mały problem pojawił się, kiedy Iversen przestał dostawać do co wyższych partii szyb. Nawet, kiedy stanął na palcach był za niski, aby w całości wykonać swoją pracę. Przeklął cicho i rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu mebla, na którym bezpiecznie mógłby zwiększyć swój zasięg.
- Może ci pomóc? - zaproponował przechodzący obok Soren. Elf spojrzał na niego. Racja. Białowłosy był znacznie wyższy. Dokończenie mycia okien nie powinno stanowić dla niego żadnego problemu. Vaeril pierwszy raz w życiu pozazdrościł mu wzrostu.
- Jeśli chcesz - odparł brunet, podając mu mokrą ściereczkę. - Nie zrób tylko smug, proszę. Ja zobaczę, co słychać u naszego chleba.
Już z pierwszymi krokami postawionymi w kuchni młodzieńca owiał przyjemny zapach. Pieczywo najwyraźniej już było gotowe. Ostrożnie, wspomagając się znalezionymi grubymi rękawicami, wyciągnął formę. Kolejno, z niemałym trudem, uwolnił z niej chleb. Wypiek wyglądał naprawdę apetycznie. Vaeril nie czekając długo, odnalazł nóż oraz deskę i pokroił pieczywo na kromki, aby upewnić się, czy nadaje się ono do zjedzenia. Ku radości elfa w środku również było upieczone. Brunet wyciągnął z szafki słoik truskawkowego dżemu, którym przesmarował pajdy. Na jeszcze ciepły piec wstawił garnek mleka. Brunet chciał przygotować smaczną kolację, na którą zasłużyli po dniu ciężkiej pracy. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo stał się głodny. Przygotowane kanapki wraz z dwoma filiżankami i dzbankiem mleka ustawił na stole, z którego posprzątał wszystkie niepotrzebne graty. Na gotowy posiłek zawołał Sorena, który zjawił się niedługo po wezwaniu. Wspólnie zasiedli do kolacji.
Znajomy smak świeżego chleba z dżemem przypomniał mu spędzone z bratem dzieciństwo. Derek niemal codziennie przygotowywał mu podobne kanapki. Vaeril wprost nie mógł uwierzyć, jak najbliższa mu osoba, która niegdyś była gotowa zrobić dla bruneta wszystko, tak strasznie się zmieniła. Gwardzista wydałby na śmierć własnego brata, byleby tylko podlizać się władzy i zachować wysoką posadę.
- Coś się stało? - Soren najwyraźniej zauważył nagłe przygnębienie elfa. Brunet powoli przegryzł ostatni kęs.
- Nic takiego - odpowiedział, odwracając wzrok. Nie chciał psuć atmosfery wspomnieniami o Dereku. Gwardzista nawet na to nie zasługiwał. - Jak ci smakuje? - zmienił temat, zmuszając się do delikatnego uśmiechu.
- Ciężko uwierzyć, że piekłeś chleb pierwszy raz w życiu. Nigdy nie jadłem lepszego. - Na te słowa Vaeril rozpromienił się, jakby całkowicie zapomniał o wcześniejszych myślach.
- Cieszę się, że ci smakuje. Przyzwyczaj się, będziesz go teraz jeść codziennie - zażartował. Kontynuowali dalszą rozmowę w o wiele lepszych nastrojach. Derek i cała reszta świty Terpheux nie stanowiła już dla nich problemu. Byli wolnymi ludźmi, którzy zaczynali nowe, lepsze życie. Jeśli szczęście zgodziło się im sprzyjać, może uda im się zapomnieć o wszystkich rodzinnych problemach. 
***
Obudził go cichy, przypominający jęk, dźwięk. Otworzył powoli oczy i rozejrzał się po pogrążonym w mroku pokoju. Chwilę zajęło mu odkrycie tego, co przerwało mu sen. Sprawcą okazał się leżący obok Soren, który niespokojnie wiercił się po skrzypiącym łóżku. Vaeril natychmiast przypomniał sobie pierwsze miesiące znajomości z białowłosym. Jego przyjaciel często zarywał noce, jakby celowo unikał snu. Ostatnimi czasy, jak zauważył elf, ów przypadłość minęła. Nie spodobało mu się więc, że coś nie pozwala jego przyjacielowi wypocząć w spokoju. Czyżby Sorenowi naprawdę śnił się koszmar?
Vaeril, niewiele myśląc, złapał Sorena za dłoń i zawołał po imieniu, usiłując zbudzić go z najpewniej niekoniecznie przyjemnego snu. Białowłosy zamarł w bezruchu, nagle odzyskując przytomność. Ruszył głową, rozglądając się nerwowo, jakby szukając zagrożenia, które jednak nie nadeszło. Elf mocniej zacisnął place na dłoni przyjaciela, próbując zwrócić na siebie uwagę. W ciemności nie potrafił niestety dostrzec wyrazu twarzy anioła.
- Zły sen? - wyszeptał Vaeril po ciągnącej się chwili niezręczniej ciszy.
- Już dobrze. - Na odpowiedź elf nie musiał czekać długo. Poczuł ulgę, iż jego przyjaciel poczuł się lepiej. Nie rozluźnił jednak uścisku. Był dzięki temu w stanie wyczuć pokrywające dłoń Sorena niewielkie zadrapania. Brunet zastanawiał się, czy te obrażenia mogły powstać podczas wczorajszej próby naprawy dachu. Właściwie uznał to za całkiem możliwe. Poczuł się więc przygnębiony faktem, iż białowłosy odniósł rany, aby zapewnić mu samemu komfort. Nie myśląc wiele czy czekając na zgodę, użył swojej mocy i przystąpił do leczenia zadrapań. Pokój rozświetliła jasna poświata. To właśnie dzięki niej Vaeril dostrzegł zaskoczony wyraz twarzy swojego kompana.
- Na przyszłość mów, kiedy zrobisz sobie krzywdę - odparł elf. Chwilę później ziewnął zmęczony. Światło przygasło, dając znać, że rany zostały zaleczone. Brunet otulił się wygodniej kocem i życzył Sorenowi dobrej nocy, a w odpowiedzi usłyszał ciche podziękowanie. Miał nadzieję, iż koszmary nie będą więcej męczyć jego przyjaciela. Aby mieć ku temu pewność, postanowił nie puszczać jego dłoni, licząc, że w ten sposób pomoże mu zasnąć. 
***
Widoczna zza okna słońce górowało na niebie, kiedy Iversen ocknął się ze snu. Przeciągnął się nieznacznie i spojrzał na dalej drzemiącego Sorena. Po wydarzeniach z ostatniej nocy nie miał serca mu przerywać. Najciszej jak potrafił, zszedł z łóżka, zabrał czyste ubranie i schodami zszedł do salonu. Przebierając się, układał w głowie plan na cały dzień. Stwierdził, iż dzisiaj powinni się zająć domem z zewnątrz. Przydałoby się również naprawić dziurawy dach. Vaeril poczuł się nagle przytłoczony masą czekającej ich jeszcze pracy. Nie mógł się jednak zająć tym wszystkim sam. Póki jego przyjaciel spał, postanowił wybrać się na targ. Zakupy w końcu mógł wykonać w samotności. Chciał dokupić trochę świeżych warzyw (w tym ziemniaków) na obiad i myślał również nad zainwestowaniem w jakieś kwiaty doniczkowe, które nadałyby pokojom przytulności. 
Piekarni nie opuścił bez zostawienia listu do Sorena. Elf doskonale wiedział, że jego nagłe zniknięcie mogło spowodować, że białowłosy zrówna całe miasto z ziemią w celu odnalezienia go. Takiej sytuacji wolał uniknąć. Odnalazł skrawek papieru i pióro, które umożliwiły mu utworzenie wiadomości. Sam proces pisania zajął mu jednak dłuższą chwilę. Miesiące spędzone w podróży uniemożliwiły mu dalszą naukę pisma. Przypomnienie sobie fikuśnych literek stało się dla Vaeril'a niemałą męczarnią. Naskrobanie na kartce czegokolwiek sprawiło mu wiele trudu. Ostatecznie zwięzła wiadomość obejmowała proste "jestem na targu". Kawałek pergaminu elf pozostawił na stole, licząc, że jeśli Soren się obudzi, szybko odnajdzie liścik. Brunet miał jednak cichą nadzieję, iż uda mu się powrócić do piekarni wcześniej i jego towarzysz nawet nie zauważy zniknięcia. Nie chciał w końcu dawać białowłosemu więcej powodów do zmartwień. Nie było ku temu żadnych powodów. Vaeril zabrał więc leżącą na posadce torbę i skierował się w stronę niewielkiej stajni, z której wyprowadził Vivę. Wsiadł na rumaka i ruszył w głąb miasteczka, recytując w głowie utworzoną przez siebie listę zakupów. 

[Soren? c:]

środa, 8 lipca 2020

Od Herodoty do Taiki

link w zdjęciu*


W Arenie dzień był dość ciepły i jasny. Każdej kolejnej doby słońce zostawało na nieboskłonie coraz dłużej, ciesząc tym szczególnie dzieci, które spędzały całe dnie poza swoimi domami i radośnie się bawiły. Tylko w podmuchach wiatru kryło się nieprzyjemne, wręcz przejmujące do kości zimno. Szczęśliwie podmuchy nie pojawiały się bardzo często, co rudowłosa kobieta sprzedająca na ruchliwym placu przyjmowała z wyraźną ulgą. Przyszło jej zająć na targu akurat dość zacienione miejsce, więc i tak było tam już chłodniej. Owinęła się mocniej w swój ciemnozielony płaszcz, kiedy z kolejnym podmuchem mroźnego wiatru jej ciało przeszły nieprzyjemne dreszcze.
Przy straganie pojawił się chuderlawy mężczyzna. Pomimo odległości młoda dziewczyna zauważyła, że musiał być od niej wyższy co najmniej o głowę. Uważnym wzrokiem przyglądał się wystawionym materiałom. Rudowłosa od razu przeszła do natarcia licząc, że klient pozostanie na dłużej a może nawet uda się zachęcić go do zakupu. Przez rozstawienie stoiska w niekorzystnym miejscu od samego początku liczyła straty, jednak przybyła na targ zbyt późno by ustawić się w lepszej części placu. Dlatego teraz klient liczył się bardziej niż zazwyczaj. 
Razem z młodzieńcem był wyraźnie dojrzalszy z rysów twarzy mężczyzna. Trzymał się na uboczu z wyczuwalną niechęcią. Początkowo Dotka nawet go nie zauważyła, jednak nawet z takiej odległości dało się wyczuć odór unoszący się z nieciekawego typka. To nieprzyjemna woń zwróciła uwagę rudej i sprawiła, że wydobyła jego sylwetkę z wnęki na schodach prowadzących do czyjegoś prywatnego lokum. Kwaśny smród alkoholu i ostrego potu drażniły jej nos, ale z całej siły starała się skupić na tym mężczyźnie, który stał bezpośrednio przed nią. 
Miała znaleźć dla tej dwójki płaszcze. Wiedziona przeczuciem niemal natychmiastowo wybrała trzy okrycia; jedno ze zdobieniami wyszywanymi złotą nicią i dwa całkiem czarne. Każde utrzymane w wyrafinowanym stylu, wykonane zostały z różnego materiału. Choć stroje były dobrej jakości, różniły się znacząco, a przez to również - ich możliwy użytek. Każdy z płaszczy wycięty był z jednego kawałka materiału. Okrycie zdobione złotymi nićmi było lekkie i stosunkowo cienkie. Choć eleganckie, nie zapewniłoby dobrej ochrony przed wiatrem, ale w razie deszczu, który mógł zaskoczyć w drodze stosunkowo szybko schnął. Równocześnie płaszcz był bardzo długi i choć klient również unosił głowę wysoko ponad ziemię, przypuszczała, że strój może nie być nazbyt komfortowy. Niektórzy przedkładali jednak wygląd nad wygodę, a ten strój, choć niezbyt dopasowany do postury potencjalnego kupca, zdecydowanie wyglądał. Pozostałe dwa płaszcze wykonano kolejno z grubszej warstwy barwionej bawełny i wełny. Odróżniał je głównie krój oraz długość stroju. Jeden z nich pozbawiony był wszelkich ozdób i wiązany pod szyją zwykłymi sznureczkami, za to drugi posiadał metalowe klamry zapinane łańcuszkiem. 
Miała wrażenie, że to będą najlepsze propozycje dla jej gościa. Jego zamyślona postura i rozjaśniona twarz dawały znać, że prawdopodobnie wcale nie myliła się przy wyborze. Kątem oka dostrzegła błysk w spojrzeniu czarnowłosego. Od razu stwierdziła, że mężczyzna musi znać się na ubraniach. Choć może była to zwykła wybredność, ale Herodota niemal widziała w jego oceniającym spojrzeniu, jak analizuje każdy detal strojów. 
Kiedy on zastanawiał się nad wyborem, krawcowa dokonała selekcji okrycia dla drugiego z mężczyzn, który zaczął kierować w stronę jej klienta marudne narzekania, że marnują teraz czas a wcześniej tak bardzo Taikince, jak się do niego zwracał, zależało na szybkiej podróży w głąb Ratonlavev.
Dziewczyna aż zastygła w bezruchu na tę wzmiankę. Myśli biły się w jej głowie o pierwszeństwo. Dopiero po chwili oprzytomniała. Jeśli rzeczywiście kierują się w tę stronę, może udałoby jej się z tego skorzystać. W końcu druga taka okazja raczej nieprędko się trafi. A jej byłoby teraz bardzo na rękę zyskać pozytywne układy. 
Przedstawiła młodemu mężczyźnie kolejny strój, który uznała za odpowiedni dla towarzyszącego mu, wycofanego kompana i sama spróbowała nawiązać rozmowę, popychając ją bez ogródek na właściwe tory:
— Więc wędrujecie dalej w głąb Ratonlavev? — Przybrała uprzejmy ton głosu. Ciemnowłosy spojrzał na nią uważniej i odpowiedział leniwym skinieniem świadczącym o prawidłowości jej pytania. Dziewczyna kontynuowała więc lekko, jakby niesfornie — Razem z matką też kierujemy się w tę stronę. 
— Tak? 
— Większość życia minęła mi w tych okolicach. — wyjaśniła, nie dając się zniechęcić znudzonym tonem głosu jej rozmówcy. — Drogi często potrafią być źle poznaczone przez złośliwych rolników i bandytów. 
— Złośliwi rolnicy w Ratonlavev? Po co mieliby zmieniać znaki? 
Odpowiedziała wzruszeniem ramion. Jej zaróżowione, pełne wargi układały się do góry w nikłym uśmiechu. W końcu podjęła ściszonym głosem, czując, że w jakiś sposób zaciekawiła swojego rozmówcę. 
— Składają ofiary duchom leśnym.
Nie takiej odpowiedzi spodziewał się Taika. Ruda próbowała zachować powagę, widząc szeroko otwarte w zdziwieniu oczy i uniesione brwi swojego rozmówcy. 
— Naprawdę? — Dorotka nie była w stanie wytrzymać. Parsknęła rozbawiona. 
— Nie! Oczywiście, że nie! Część traktów wiedzie pomiędzy polami, a chłopi zawsze ostrzą widły na przechodnich. Niektórzy specjalnie zaczęli zwodzić ludzi na manowce, żeby nikt im nie wszedł w pole. Podróżni często zajeżdżają i psują plony. 
W rzeczywistości Herodota ostatni raz była w tych stronach kilka lat temu, ale nie zamierzała się do tego przyznawać. Miniony czas wydawał się w jej oczach przeraźliwie długi, mimo wszystko nie wierzyła, żeby południe jakkolwiek zmieniło się w swoich zwyczajach. Chłopi tak po prostu nie odpuszczali. To byli butni ludzie często kojarzeni ze swego upartego nastawienia i wąskiego spojrzenia na świat. Nie byli zbyt kompromisowi i bronili swojego, jak tylko mogli, czasem tylko służebnie pochylając głowę, ważąc przecież również swoje własne życie. Prawdę mówiąc, nie mogli zbyt wiele. Dlatego starali się co najwyżej straszyć podróżnych różnymi sztuczkami albo mylić ich trasę. Herodota osobiście spotykała się z tymi zachowaniami i zawsze zastanawiało ją czy miastowi naprawdę nie wiedzą, że to ludzie z roli są za wszystko odpowiedzialni i dlatego wymyślają sobie mityczne stwory, które wyją w lasach albo wiją się w koronach drzew. Chociaż wyobraźnia i ciekawość dziecka wciąż kręciła się w zakamarkach jej głowy, nie potrafiła dać wiary, że stwory, o których ludzie gadali, faktycznie były prawdziwe. Bała się, że są. Chociaż nigdy ich nie widziała ani nie słyszała. 
— Mogę was bezpiecznie przeprowadzić. 
— Pomoc nie będzie konieczna — zaoponował Taika. 
— Durny jesteś i młody! — Kobieta skrzywiła się, kiedy stojący dotychczas w cieniu mężczyzna stanął naprzeciw niej, przynosząc za sobą intensywny odór starego piwa. — Taka lala, że można by... Ałć! No co!? Ja nie wiem, gdzie dzieciarnia ma teraz oczy — burknął urażony. 
— Przepraszam za wuja. Ma za długi jęzor i tylko nim umie paplać. 
— Umiem tym językiem dużo więcej! Mogę pokaz..! 
Herodota zaczęła nabierać przekonania, że być może znalazła się jednak w niewłaściwym miejscu, przy niewłaściwych ludziach.
— Nie! Nie trzeba! — Szybko próbowała ostudzić zapały pijanego przywoływacza. — Może faktycznie niepotrzebnie pytałam... Zwykle wolę podróżować w towarzystwie, bo jest to bezpieczniejsze, niż kiedy dwie kobiety same jeżdżą przez Ratonlavev. No ale nic. Nie będę już o to pytać. A miałyśmy jeszcze miejsce na wozie, można byłoby szybko przebyć trakt.
Krawcowa zobaczyła jak w wodnistych oczach prawie bezdomnego - jak można go było na pierwszy rzut oka określić - mężczyzny zapłonęły iskierki. Może jeszcze coś uda się z tego wyciągnąć? Chociaż do końca zakupów, aż dwójka ciemnowłosych nie odeszła od straganu, widziała, jak energia niemal nosi starszego z nich, nie odezwał się więcej słowem o podróży. Zawiodło ją to, ale nie dała po sobie poznać. Szybko wróciła do swoich zajęć.

Rano Herodota czekała już razem ze swoją matką i zapakowanym wozem na przybycie jej dwóch nowych towarzyszy podróży. Całą noc zastanawiała się, czy postawiła na dobrą kartę. Wędrówka w towarzystwie pijaka nie zachęcała jej, ale teraz było już późno, żeby odmówić. Mogłaby po prostu odjechać bez słowa, ale wtedy musiałaby wysłuchiwać ciągłych narzekań na swój temat, wymawianych przez rodzicielkę. Starsza kobieta nie lubiła krętactwa i uciekania przed czymś, co jest nie na rękę. Zwłaszcza w sytuacjach, których ona nawet nie potrafiła uznać za niekorzystne, bo w końcu cała odpowiedzialność za możliwą farsę i tak zrzuciłaby na swoją córkę. Jak zrobi się niewygodnie albo niebezpiecznie zawsze mogła nawrzucać na Herodotę. 
— Spóźniają się. — stwierdziła nerwowo dziewczyna. Wielki zegar znajdujący się na głównej bramie miasta wskazywał prawie kwadrans po umówionej godzinie. 
— To nie oni? — spytała Mary. Mrużyła oczy przez słońce, patrząc na dwie zbliżające się postaci. Jeden z mężczyzn poruszał się, charakterystycznie kolebiąc z jednej strony na drugą, za to jego towarzysz miał mocny i prosty krok.
Młodsza z dziewcząt przyjrzała się niewyraźnym sylwetkom, aż z rażącego światła wydobyła w końcu szczegóły płaszczy i twarzy kroczących w ich stronę osób. Narzucili szybkie tempo, najwyraźniej zdając sobie sprawę ze swojego spóźnienia. 
— Niestety... 
Taika jako pierwszy stanął przed kobietami, grzecznie się przywitał i podziękował za propozycję wspólnej podróży. Za to, kiedy tuż za swoim wychowankiem pojawił się Pollock, od razu podzielił się niewybrednym komentarzem. Wciąż dało się wyczuć od Egzekutora mocną woń alkoholu, jednak Dorotka mogłaby niemal przysiąc, że wczoraj cuchnął sto razy gorzej. Ze względu na porę panowie szybko dosiedli się na wóz i już chwilę później byli w drodze. 

Południowe, upalne słońce przedzierało się na leśną drogę pomiędzy wysokimi koronami drzew. Wiatr szumiał przez gęste liście obrastające gałęzie. Było duszno i parno. Ruda zazdrościła w tej chwili dwójce mężczyzn podróżujących pod parawanem wozu. Choć opłacali swoje miejsce mniejszą ilością tlenu, temperatura pod okryciem zawsze latem była kilka stopni niższa, a zwały materiałów, które przewoziła krawcowa, pozwalały na wygodne ułożenie się i jazdę w komfortowych warunkach. Na pewno oszczędzili sobie wbijających się w tyłek drzazg, czego nie mogła powiedzieć o sobie Herodota. Czuła jak pieką ją pośladki, a łydki błagają o rozprostowanie. Nie zatrzymywali się jednak. Postój w samym środku lasu byłby ogromną głupotą. Dorotce zależało, żeby jak najszybciej dotrzeć na skraj linii drzew i dać w końcu odpocząć zarówno sobie, jak i potężnej, gniadej klaczy zaprzęgniętej do wozu. Boki stworzenia były mokre od potu, sprawiając, że sierść w tych miejscach była prawie czarna, a z pyska od czasu do czasu wypływała gęsta stróżka piany. Głośne parsknięcia i gwałtowne wzdrygnięcia ogonem, którym koń odganiał od siebie żarłoczne, wielkie muchy dodatkowo świadczyły o irytacji zwierzęcia na przeciągającą się podróż. 
— A to co? 
Głos Pollocka przyciągnął uwagę dwóch kobiet siedzących z przodu, na ławie. Kiedy Mary dłuższą chwilę próbowała przejrzeć gęstą powłokę lasu, Herodota również przegrała w końcu z ciekawością. Spojrzała pobieżnym wzrokiem po zaroślach z lewej i prawej strony, ale nic nie przykuło jej uwagi. Widok na tył zasłaniał wóz i płachta okrywająca go na wysokich, metalowych rurkach mocowanych z dwóch stron pojazdu i łączonych ze sobą w całość. 
— To pewnie jakaś sarna albo dzik. 
— Nie... Tam rzeczywiście coś jest. — odpowiedź Taiki sprawiła, że serce krawcowej niebezpiecznie przyspieszyło — To... Człowiek. 
Wraz z zaskoczeniem, w ostatnim wypowiadanym przez mężczyznę słowie zadrgała też inna nuta. Dorotka nie była pewna jaka. Brzmiała jak zachwyt. Kobieta ściągnęła bardziej wodze, zachęcając konia do przejścia w spokojniejszy stęp, a sama odwróciła się i zajrzała do zacienionego wnętrza wozu. Na jego końcu Ulfsgardowie siedzieli, uważnie się w coś wpatrując. Ona sama nie potrafiła jednak nadal tego dojrzeć. 
W jednej chwili zauważyła kształt wyglądający zza jednego drzewa, a potem Pollocka, który już przekładał nogę na zewnątrz poruszającego się wciąż wozu. 
— Hej, co ty robisz!? — nie zdążyła w żaden sposób zareagować, kiedy egzekutor wyskoczył z wozu. — Weź strzelbę. 
Kiedy odwróciła się do matki, ta już próbowała dosięgnąć znajdującej się pod siedzeniem broni. Ruda ściągnęła wodze i pojazd stanął na środku leśnej drogi. W uszy zakuła głucha, nienaturalna cisza. Tylko kilka much, próbujących obsiąść z każdej strony gniadoszkę, bzyczało nieprzerwanie, drażniąc nadszarpnięte nerwy dwójki kobiet. Herodota znów pospiesznie spojrzała do wnętrza wozu. Brak obecności zarówno Pollocka, jak i Taiki uderzył ją tym bardziej, kiedy usłyszała podniecony, oddalający się, rozedrgany głos:
— Nie uciekaj przede mną! Możemy się przecież razem zabawić! 
— Wróć! Zrobiłbym wszystko! 
Mary trzymała już w swoich dłoniach strzelbę i miała właśnie wyskakiwać z wozu, jednak uprzedziła ją córka. Wyrwała jej z rąk broń, jednym susem znalazła się na ziemi i pognała cichnącym szlakiem łamanych gałęzi i przekrzykiwań. 
— Głupi faceci. — Zaklęła pod nosem nie brzydko. — Pollock! Taika! 
Równie dobrze mogłaby ich teraz zostawić, przemknęło jej przez myśl. Uczucie, że dzieje się coś bardzo złego nie dawało jej spokoju, kiedy w swojej prostej sukni i długim płaszczu próbowała przedrzeć się przez jeżyny. Mężczyźni już zniknęli jej z pola widzenia, żaden odgłos mogący świadczyć o ich obecności również nie był słyszalny. Zwolniła. Rozglądała się uważnie, ale nic poza drzewami i krzewami nie widziała. Przeszły ją ciarki. Karabin ciążył jej na przedramieniu, którym podpierała go nadal w gotowości. Szła dalej. Palec zadrżał niespokojnie na spuście, kiedy rozległ się nagły trzask, a między drzewami dostrzegła zarysy postaci. Miała wrażenie, że słyszy buczenie much, ale kiedy się przybliżyła, uświadomiła sobie, że to ludzkie pomruki. Zaraz po tym dotarła do niej rozgrywająca się właśnie na jej oczach scena. 
Pollock tkwił zatopiony w ciepłym uścisku zmysłowych ramion młodej kobiety. Ich usta toczyły ze sobą żarliwy bój w głębokich pocałunkach. Taika przyciskał się do pleców nagiej baby, a dłoń wciskał bezwstydnie w jej uda. Herodotę ogarnęło poczucie odrealnienia. Poliki zapiekły ją wściekle. Krew przepływała przez cały organizm ze zdwojoną prędkością. Miała wrażenie, jakby znajdowała się równocześnie między snem a jawą. Nie chciała patrzeć, ale nie umiała oderwać wzroku. 
Cień pojawił się między drzewami. Potem następny. Dotka oderwała wzrok od towarzystwa, które umilało sobie czas. Krzyknęła. Rozległ się huk. W nerwach szarpnęła za spust strzelby, która wystrzeliła w ziemię kilka metrów dalej. Podniósł się zamęt. Naga piękność, która jeszcze chwilę temu trwała w ramionach dwójki mężczyzn, teraz spłoszona uciekała w las. Taika sprawiał wrażenie nie wiedzieć, co się dzieje, a Pollock po pierwszym szoku teraz sprawiał wrażenie chętnego, by podążyć za swoją towarzyszką.
— Stój! — Krawcowa chwyciła go za łokieć, a ten zmierzył ją dziwnym wzrokiem.
Wtedy zza jednego drzewa ruszył cień. Ostatni, który pozostał. Reszta rozpierzchła się w lesie. Dorotką kolejny raz wstrząsnął widok paskudnej, pomarszczonej mordy, niewątpliwie będącej kiedyś kobiecą. Ruda próbowała jak najszybciej przeczyścić lufę karabinu i ponownie go nabić, ale dłonie odmawiały jej posłuszeństwa. Z każdą sekundą utykający stwór był coraz bliżej w swoim dziwacznym biegu. Miał wielkie, obwisłe piersi i potargane włosy, w których plątało się błoto, i ściółka leśna. Zwały luźnej skóry poruszały się bezwiednie z każdym krokiem. Starucha zmarszczyła wielki nos, a z szerokich warg wydobyło się charczenie. Herodota upuściła broń. W panice cofnęła się za stojącego najbliżej mężczyznę, potknęła się i chwyciła go mocno za łydkę, próbując zapewnić sobie jakiekolwiek wsparcie. Ledwo zarejestrowała jak Taika złącza jedną z dłoni ze swoim czołem, drugą wykonuje jakiś gest w powietrzu. Cofnęła się jeszcze bardziej, kiedy ogień zapłonął tuż przed nimi. Skrzek. Owłosione cielsko stwora w moment zajęło się ogniem. Sparaliżowana strachem dziewczyna wpatrywała się, jak dziwna kobieta opada na pokrycie leśne. Ręce i nogi istoty poruszały się jeszcze kolejnych kilka minut. Herodota nie mogła stwierdzić czy były to pośmiertne konwulsje, czy jeszcze ostatnie próby ugaszenia zaklętego ognia. 
W końcu ogień przycichł i zniknął całkiem. Na ogrzanej ziemi zostało sczerniałe cielsko. W niektórych miejscach skóra całkiem się stopiła, odsłaniając ludzkie narządy. Gdzieniegdzie z ran wypływała bezbarwna ciecz, mieszająca się z wolno pojawiającą się krwią. 
— Baba leśna... — Dorotka sama ledwo poznała swój stłumiony, schrypnięty głos. 
Pierwszy raz stanęła oko w oko z demonem. W Bzdrogach częste były opowieści o najróżniejszych bestiach, ale dziewczyna nigdy nie potrafiła stwierdzić czy dorośli tylko drwili tymi historiami z dzieci, które wszystkiego się bały, czy było w tym ziarnko prawdy. 
  

*utwór do opowiadania

wtorek, 7 lipca 2020

Od Sorena do Vaeril'a

Soren nie tracił czujności nawet na chwilę, nieustannie obawiając się, jakoby każdy kolejny krok przybliżał ich ku nieznanym wcześniej niebezpieczeństwom, które jedynie czekały, by zacisnąć swe parszywe szpony wokół ich gardeł, siłą wyrywając z pełnego rozpaczy ziemskiego padołu. Odczuwał więc niemałe poddenerwowanie, a poziom kortyzolu rozsadzał go od środka, gdy nieznany dotąd satyr przedstawił im swą niewątpliwie podejrzaną ofertę - jeśli ostatnie miesiące nauczyły Acedię czegokolwiek, to przede wszystkim tego, że powinni trzymać się jak najdalej od wszelkich kopytnych istot. Nie ukrywał jednak, że mężczyzna zdołał zasiać w nim nutę ciekawości, co w połączeniu z wcześniejszą, niewątpliwie kojącą rozmową z Vaeril'em na temat wspólnej przyszłości sprawiło, że białowłosy nie zastanawiał się długo, odrzucając wszelkie wątpliwości w kąt, dając się prowadzić owemu nieznajomemu ku nowym możliwością. I choć budynek starej piekarni znacząco odbiegał od obrazu, który książę wyobrażał sobie przed oczami, zdecydował się nie wygłaszać swych obaw na głos, jakby obawiając się, że pozorna niechęć sprowadzi na nich orszak wściekłych piekarzy, a oni sami skończą w stojącym na środku jednego z pomieszczeń piecu. Z uwagą przyglądał się więc każdemu najdrobniejszemu elementowi, swym monarchicznym okiem starając się ocenić prawdziwą wartość zabudowy - miała ogromny potencjał, do którego wyciągnięcia potrzeba było jedynie odrobiny ciężkiej pracy. Soren pewien był, że jeśli wezmą się z Vaeril'em do roboty, nie ma dla nich rzeczy niemożliwych, o czym dobitnie przekonali się podczas swej pełnej niespodzianek podróży. Odrestaurowanie starej piekarni wydawało się błahostką w porównaniu ze strachem, jaki odczuwał jeszcze kilka dni temu, gdy samotnie dryfował po wzburzonych wodach oraz błądził wśród leśnej głuszy. Samo wspomnienie osobliwego koszmaru sprawiło, że białowłosy poczuł ogromną potrzebę chwycenia dłoni swego kompana i zaciśnięcia wokół niej najmocniej, jak tylko potrafił, obawiając się, że straci go po raz kolejny. W ostatniej chwili powstrzymał jednak swe odruchy, ponownie skupiając całą swą uwagę na rozgadanym w najlepsze satyrze. Gdy w końcu skończył swe tłumaczenia, dwójka towarzyszy w końcu zyskała chwilę, by porozmawiać w cztery oczy. Wszelkie obawy, jakie cisnęły się im na usta, były logiczne, lecz oboje szybko zdecydowali, że nie mieli niczego do stracenia - dla Acedii liczyło się jedynie to, że znaleźli się tu razem, cali, zdrowi i pełni nadziei na lepsze jutro. W dodatku domostwo nie obciążało ich, stosunkowo niezłych, finansów - w porównaniu z nieznaczącą nic, wykutą wśród fałszywych obietnic i iluzji miłości obrączką, piekarnia znaczyła znacznie więcej. Mężczyźni nie zwlekali więc długo, umawiając się z satyrem na dalsze konsultacje, by zaledwie chwilę później rozpocząć wstępne porządki swego pełnego kurzu królestwa. Soren raz za razem spoglądał ku pracującemu w pocie czoła Vaeril'owi, próbując naśladować jego ruchy najlepiej, jak tylko potrafił - bał się bowiem przyznać, że pozornie banalne obowiązki domowe były dla niego czarną magią, której nie potrafił pojąć. Nigdy nie wykonywał ich przecież samodzielnie - w zamku miał od tego liczną służbę, a podczas swego gildyjnego epizodu ostentacyjnie wykorzystywał niższych rangą zabójców. Obawiał się jednak wygłosić własne obawy przed Iversenem, stresując się, że ten może raz jeszcze poczuć się nieswojo z powodu dzielących ich różnic społecznych, uznając Acedię za bezużytecznego i aż nadto nieporadnego. Chłopak dołożył więc wszelkich starań, by zrobić cokolwiek, nim dziwnie zmęczony całym dniem padł na łóżko, zasypiając niemal natychmiastowo. 
***
Obudził się nagle, całkowicie niespodziewanie, czując dziwnie metaliczny posmak w ustach, gdy siłą wyrwano go z ramion snu. I choć ledwo utrzymywał kontakt z rzeczywistością, mając wrażenie, jakby w każdej chwili mógł ponownie zatopić się w cuchnących starością pościelach, widok zaalarmowanego czymś Vaeril'a zadziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Czyżby sielanka nie była im pisana?
- Co się stało? - Jego głos był niski, chrapliwy, gdy unosił się do siadu, rozglądając się wokół skrytego w ciemności pomieszczenia.
- Pada mi na głowę. - Iversen wydawał się zirytowany całą sytuacją, przyjmując wyjątkowo wymyślne pozy, by uniknąć wspomnianych strużek wody.
Acedia przekrzywił głowę, przenosząc wciąż z lekka rozmazany wzrok ku niedostrzeżonym wcześniej szparom w suficie, przez które, w istocie, lała się woda, a dudnienie deszczu z każdą chwilą zdawało się wzbierać na sile. Przeklął pod nosem, próbując wytężyć zaspany wciąż umysł, by wymyślić jakkolwiek sensowne rozwiązanie, lecz zmęczenie i ogólne otępienie sprawiły, że nie potrafił przywołać choć odrobinę logicznie brzmiącego sposobu.
- Czy to nie może poczekać do rana? - Ziewnął, opierając ciążącą mu głowę o własne ramię, by wkrótce w mgnieniu oka podnieść je z powrotem, widząc piorunujący wzrok swego towarzysza.
- Soren, ja nie żartuję. Jeśli chcesz znosić mnie na swojej połowie, to proszę bardzo. - Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, wciąż starannie manewrując pomiędzy skapującymi w coraz większych ilościach kroplami deszczu. 
- Będąc całkowicie szczerym, brzmi to całkiem zachęcająco. - Wyrzucił, nim zdążył choćby pomyśleć, co mówi, a usta rozświetlił złośliwy uśmieszek. 
Z nadmiernego rozmarzenia wyrwała go lecąca wprost ku jego twarzy poduszka, której z powodu ospałego stanu nie zdążył uniknąć. Mieszanka stęchlizny, pozostałości kurzu i wilgoci wystarczyła, by całkowicie go rozbudzić, gdy udając obrażanego, odrzucił ją na właściwe miejsce, marszcząc brwi.
- No już, już. Tylko żartowałem. - Uniósł ręce w geście poddania, w akompaniamencie trzaskającego drewna wynurzając się spod kołdry wprost na lodowatą posadzkę.- Idź spać na mojej części, coś na to poradzę.
Vaeril z całą pewnością nie potrzebował zachęty, w mgnieniu oka przewracając się na zajmowaną wcześniej przez Acedię stronę łóżka, z uwagą przyglądając się jednak poczynaniom kręcącego się bezcelowo towarzysza. Soren nie miał pojęcia, co robił, starając się na poczekaniu wymyślić jakikolwiek plan, dzięki któremu dane byłoby mu przespanie choć kilku dodatkowych godzin. Przez chwilę rozważał przejęcie wolnych poduszek i koców, układając się do snu w ulokowanym na dole pseudosalonie, a nawet zbudowanie polowego posłania na podłodze, lecz ostatecznie zrezygnował z obydwu tych pomysłów. Ostatnie wydarzenia odcisnęły na nim piętno na tyle ogromne, że na samą myśl o zostawieniu Iversena samemu sobie odczuwał dziwny niepokój, jakby cały ten koszmar mógł wydarzyć się raz jeszcze, a Soren szczerze wątpił, by szczęście i tym razem się ku niemu uśmiechnęło. Zataczał się więc po ciemnej sypialni, raz za razem potykając się o porozrzucane wokół przedmioty, co skutkowało potokiem licznych, niekiedy wyjątkowo niecenzuralnych przekleństw - w takich chwilach zaczynał żałować, że los nie obdarzył go umiejętnością widzenia w ciemności, bądź władzy nad światłem, jaką dysponowali jego anielscy krewni. Po ciągnących się w nieskończoność poszukiwaniach książę zdołał dopaść w końcu do ulokowanego w jednym z kątów miecza, by dzięki niemu, niczym wyjątkowo specyficznej lasce, zdobyć również kawałki przeznaczonego na opał drewna i zakurzonych narzędzi. Zdmuchując pokrywającą je warstwę kurzu, Soren mógłby przysiąc, że cały brud osiedlił się w jego płucach już na dobre, a on sam będzie pozbywał się go przez następny miesiąc. Odkaszlnął jeszcze kilkukrotnie, zmierzając ku przeciekającej wciąż dziurze, ustawiając wszystkie zebrane przedmioty na nieco staroświeckiej szafce nocnej, samemu stając na przemoczonej części łóżka. W duchu dziękował, że przebijający się do wnętrza blask gwiazd pozwalał zobaczyć mu cokolwiek, zwiększając szanse na powodzenie obmyślonego w pospiechu planu. 
- Co robisz? - Vaeril uniósł się do siadu, podejrzliwie przyglądając się niezorganizowanym poczynaniom towarzysza.
- Chcę to załatać. To przecież nie może być aż takie trudne, prawda? - Wzruszył ramionami, posyłając elfowi ospały uśmiech, nim pochwycił za jedną z przygotowanych wcześniej desek, przykładając ją do sufitu.
Będąc całkowicie szczerym, Soren nie miał bladego pojęcia, co robił, w duchu licząc, że dzięki improwizacji i dobrym zamiarom wszystko jakoś się ułoży. Pochwycił okryte pochwą ostrze miecza, używając rękojeści niczym młotka, uderzając z całej siły, mając nadzieję, że to wystarczyło, by gwoździe przytwierdziły drewnianą belkę chociaż do rana. Powtórzył całą czynność jeszcze kilka razy, powstrzymując się od przekleństw za każdym razem, gdy z powodu ciemności uderzał we własne palce, okrywając je drobnymi ranami i zadrapaniami. Poprosi rano Vaeril'a, żeby coś na to poradził. Gdy w końcu skończył, odrzucił miecz na bok, niemal natychmiastowo kładąc się do łóżka, z dumą zauważając, że dach w istocie przestał przeciekać. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, nim zasnął, był pobłażliwy wzrok Iversena, który pogłębił się jeszcze bardziej, gdy Soren, niby na złość, przysunął się bliżej niego, nie zamierzając spędzić nocy w schnącej wciąż, mokrej plamie.
- Postaram się nie kraść ci koca. - mruknął pod nosem, zamykając oczy
***
Spotkanie z satyrem nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń - mężczyzna z całą pewnością należał do osób, które przy każdej możliwej okazji starały się wodzić swych rozmówców za nos, łżąc jak pies, byle dopiąć swego. Ku jego nieszczęściu miał jednak przed sobą wprawionego w tego typu transakcjach księcia oraz równie spostrzegawczego elfa, który po serii problematycznych przygód stał się niezwykle wyczulony na wszelkie potencjalne kłopoty. Satyr przeklinał więc jak szewc, nie porzucając jednak swych krętackich sztuczek, niemal plując swym rozmówcom pod nogi, gdy nie dali się złapać w żadną z nich. Dwójka towarzyszy opuściła jego lokum zadowolona, z kopią podpisanych papierów, które, dla całkowitej pewności, sprawdzili dwukrotnie, własnoręcznie upewniając się, że nie zostaną zaskoczeni przez żadne niespodziewane haczyki. Wracali więc do ich nowego domu w znacznie lepszych humorach, nie wspominając nawet o wczorajszych perypetiach z przeciekającym dachem. Soren przysiągł sobie jednak pod nosem, że gdy tylko będzie miał ku temu okazję, zastąpi kawałki drewna czymś lepszym, a może i najmie fachowca, który zrobi to niewątpliwie lepiej niż on. 
Po drodze zdecydowali się wstąpić jeszcze w kilka miejsc, kupując niezbędne im środki czystości oraz zapas jedzenia - całością przewodził jednak Iversen, który bez zastanowienia ściągał z półek kolejne przedmioty, a Soren bez cienia zawahania wierzył mu na słowo, samemu nie mając bladego pojęcia o połowie rzeczy, które trzymał w swoich dłoniach. Gdy kilka dni temu z sercem przepełnionym sprzecznymi ze sobą emocjami recytował, że gotów był na wszystko, byle znaleźć się blisko Vaeril'a, żyjąc wspólnie w spokoju, nie spodziewał się, że proste życie będzie aż tak drastycznie różnić się do tego, które dotychczas prowadził. Zamkowa oraz nabyta w Gildii wiedza okazała się całkowicie bezużyteczna w zderzeniu z obecną rzeczywistością. Soren nie protestował jednak, czując niebywałą ulgę, że los w końcu uśmiechnął się ku nim, pozwalając na odpoczynek od desperackiej walki o przetrwanie i rzucanych pod nogi kłód.
- Myślałeś już, jak urządzimy to wszystko? - Białowłosy odgarnął wpadające do oczu kosmyki, ukradkiem spoglądając w stronę towarzysza. - Musimy być lepsi od tej drugiej piekarni! Żadnej taryfy ulgowej. Trzeba im pokazać, że powinni się z nami liczyć.
- Najpierw naucz się piec, potem próbuj rywalizować z każdym, kogo spotkasz na drodze. - Vaeril uśmiechnął się blado, przewracając oczami. 
Soren zasmiał się pod nosem, pchając dyskusję jeszcze dalej, próbując jakkolwiek zorientować się w planach, jakie jego towarzysz pokładał w świeżo nabytej posesji. Rozmowa trwała aż do chwili, w której przekroczyli próg mieszkania, niemal natychmiastowo zabierając się za porzucone wczoraj porządki. I choć Acedia wciąż w większości błądził, niczym dziecko we mgle, poprzysiągł sobie, że zrobi co w jego mocy, by spełnić marzenie swego kompana. Był mu to winny. W jednej chwili pochwycił więc walające się po podłodze przedmioty, odkładając je w odpowiednie miejsce, a te, których stan wyraźnie wskazywał, że na wiele im się nie zdadzą, natychmiastowo wyrzucał - było to prawdopodobnie jedno z niewielu zadań, które faktycznie potrafił wykonać, nie sprawiając przy tym większych kłopotów. Nieustannie błądził jednak wzrokiem ku Vaeril'owi, samemu nie do końca wiedząc, czy powodem, dla którego to robił, było nieuzasadnione pragnienie zobaczenia go raz jeszcze, czy próba uzyskania jakichkolwiek wskazówek, co właściwie powinien zrobić. Przez chwilę rozważał nawet bezpośrednie poproszenie towarzysza o pomoc, jednak w ostatecznym rozrachunku nie był w stanie wydusić z siebie choćby słowa - obawiał się, że Iversen zwyczajnie go wyśmieje, bądź uzna za nieporęczny balast, który utrudni spełnienie marzenia o uroczym domku z ogrodem. Soren zacisnął więc pięści, dając z siebie wszystko, jednak wraz z chwilą, w której elf postawił przed nim wiaderko z nieznanym specyfikiem oraz podłużny przedmiot zakończony strzępkami materiału, Acedia poczuł się, jakby wszystkie jego komórki mózgowe zdecydowały się umrzeć w tym samym momencie. Co to do cholery jasnej było?
- Um, Vaeril...prawdopodobnie wyjdę teraz na idiotę, więc bardzo cię za to przepraszam. - Przeskakiwał nerwowym wzrokiem pomiędzy towarzyszem, a niezrozumiałym ekwipunkiem. - Mogę pokonać w walce praktycznie każdego przeciwnika, posługiwać się wieloma różnymi językami, a nawet wyrecytować historię Roanoke od początku do końca, ale...nie mam bladego pojęcia, do czego to coś służy. - Ostatnią część zdania niemal wyszeptał, odwracając wzrok. Czuł się okropnie ze świadomością, jak bardzo zagubiony był w zderzeniu z prawdziwą rzeczywistością.

[Vaeril? wybacz, książę jest nieumiejętny :c ]

poniedziałek, 6 lipca 2020

Od Danny'ego do Lookyo

Obserwowałem jak zielona smuga światła, która pokrywała gruzy ściany, podnosi je i układa z powrotem na swoje miejsce, łatając dziurę. Po chwili nie było znaku po zniszczeniu, a ja zacząłem się zastanawiać, czy gdyby po drugiej stronie mieszkał właściciel, czy by mnie stąd wyrzucił.
- Dzięki – powiedziałem spokojnie, jakby z ulgą, że nie musiałem sam tego naprawiać, bo co ja bym mógł zrobić? Prędzej bym kogoś wynajął i wziął ich ofertę na kredyt, a gdyby właściciel się dowiedział, na pewno musiałbym to przepracować dwa razy więcej, niż to by kosztowało.
- Skoro się dogadaliśmy, wracamy – spojrzała na Lookyo i kota. Pierwszy po chwili usiadł na jej ramieniu, ale został strącony. Drugi jeszcze dłuższą chwilę lizał się po łapie, aż w końcu ceremonialnie wstał, rozciągnął się i ruszył za kobietą. Pożegnawszy się z chochlikiem, zamknąłem za nimi drzwi i głęboko odetchnąłem, przy okazji wypuszczając z ust obłoczek zimna, który zamienił się w szron i przez moment lewitował w korytarzu. Nagle ujrzałem kątem oka jakiś blask z dołu. Wziąłem w dłoń naszyjnik, jaki od niej kupiłem i zobaczyłem, że czarny środkowy kamień, zaczyna świecić na biało. Poszedłem do pokoju, gdzie usiadłem na łóżku, zdjąłem go i zacząłem mu się przyglądać. Im dłużej to robiłem, przedmiot powoli gasnął. „Może powinienem o to zapytać”, pomyślałem. Spojrzałem na drzwi, pewnie bym ją jeszcze złapał, ale nie miałem ochoty już ani jego, ani jej widzieć, przynajmniej w tej chwili. Narobili mi więcej kłopotu, niż ja potrafiłem zrobić w ciągu tygodnia.
Kiedy kamień przestał świecić, wróciłem do swojej rutyny i przestałem o tym myśleć.

Minął tydzień, odkąd spotkałem chochlika i czarownicę. Łańcuszek, który miał uśpić demona, działał bez skaz. Pozbyłem się migren, co ciekawsze, przestałem go nawet słyszeć w swojej głowie. Podejrzane jednak było to, że raz na jakiś czas czarny kamień się świecił. Za każdym razem mówiłem sobie, że pójdę i zapytam, o co chodzi, ale zaraz się okazywało, że czasu nie miałem. To praca, własne sprawy, zakupy i tak dalej. Z czasem zapomniałem o przedmiocie, wisiał on sobie na szyi, nie zwracałem na niego uwagi, starałem się też, aby inni tego nie robili, chociaż dziewczyna, z którą pracowałem, dużo mnie o niego wypytywała; koniec końców niczego się nie dowiedziała.
Kiedy skończyłem pracę i właśnie wychodziłem, zobaczyłem za drzwiami coś małego i latającego. Od razu rozpoznałem w tym czymś chochlika. Gdy otworzyłem drzwi, przeleciał mi tuż pod nosem.
- Pamiętasz o darmowej ofercie w sklepie? - zapytał od razu. Ruszyłem chodnikiem w stronę domu.
- Pamiętam, a co? Przeterminowała się? - zapytałem obojętnie, poprawiając torbę na ramieniu.
- Jeśli Ihranaya się znudzi, to wkrótce tak – usiadł mi nagle na ramieniu.
- Wybieram się do was od tygodnia, ale widzisz, nie mam czasu. Oddałeś ten skradziony naszyjnik? - zatrzymałem się przed pasami.
- Ja go nie ukradłem – burknął obrażony. - I tak, mówiłem, że to zrobię – dodał, jakbym uraził jego dumę. - A z czym się do niej wybierasz? Chcesz coś konkretnego? - zadał pytania. Przez chwilę milczał.
- Jeden kamień raz na jakiś czas się świeci. Ten… jak ona go nazwała… księżyc… nieważne. Chcę zapytać, o co chodzi.
- To chodźmy teraz!
- Nie mogę. Muszę zrobić zakupy, nim zamkną sklep.

<Lookyo?>