wtorek, 23 czerwca 2020

Od Sorena do Vaeril'a

Nie krył radości, przebywając na pokładzie statku wraz z poznaną przed miesiącami załogą i Vaerilem, który, ku niebywałemu szczęściu i jeszcze większej uldze białowłosego, doszedł do siebie po ostatnich perypetiach związanych z jego pamięcią. Soren po raz pierwszy od niemal roku czuł, że jego życie ma realne szanse wyjścia na prostą, a fatum w końcu przymknie oczy, odwracając się ku niemu plecami. Jedynym, czego wówczas pragnął, było beztroskie życie u boku elfa - nawet jeśli miałby jedynie przyglądać mu się z daleka, nie rozmawiając zbyt wiele, Acedia marzył, by więcej ich nie rozdzielono. W głębi serca czuł jednak, że desperacki prośby i wznoszone ku fałszywemu bogu modły nie miały prawa bytu. Wyrzucony z niebiańskiego królestwa skazany był na porażkę, niezależnie od tego, jak bardzo wolałby jej uniknąć. Mimo wszystko śmiał się i pogrążał w niezobowiązujących rozmowach z towarzyszem, niezmiennie oszukując się, że ich relacja ma prawo bytu. 
Marzenia są jednak kruche - pod naciskiem rzeczywistości rozsypują się w drobny mak, a ich skrawki przeszywają serce, zabijając je raz na zawsze. Książę biegał od burty do burty, starając się użyć wpojonych niegdyś przez ojca manewrów, lecz życie raz jeszcze udowodniło mu, jak marny jest w starciu z naturą, nieprzerwanym osądem krwiożerczego losu. Nim zdążył się choćby obejrzeć, drewniana konstrukcja roztrzaskała się o skały, a wzburzone fale pochłonęły ich wszystkich, ostatecznie tłamsząc marzenia o szczęśliwej przyszłości. Lodowata woda dostała mu się do gardła i gdyby nie pomoc dryfującej wokół wiedźmy, najpewniej spocząłby na dnie, tracąc przytomność - kobieta w ostatniej chwili zdołała wyrwać go jednak ze szponów śmierci, usadzając obok siebie na zniszczonym fragmencie burty. Soren nie miał jednak czasu, by zadbać o swoją skórę - gdy tylko odzyskał kontrolę nad własnym ciałem, a wzrok przyzwyczaił do siekającego wokół deszczu, począł w desperacji rozglądać się za jedyną osobą, na której tak naprawdę mu zależało. I choć zdecydowanie nadwyrężał wciąż pełne słonej cieczy płuca, próbując przekrzyczeć narastającą na sile burzę, nie usłyszał odpowiedzi.
- Polecę. Muszę go znaleźć. Tak, muszę. - mruczał pod nosem, zaciskając palce wokół przemoczonych brzegów koszuli. - Na pewno jest bezpieczny.
Przymknąwszy oczy, poczuł, jak skrzydła powoli przebijają się przez podrażnioną skórę, a do gardła ciśnie się stłumiony okrzyk bólu. Pragnął wzbić się w powietrze, unosząc nad wodą, by wkrótce złapać elfa w objęcia, zanosząc na suchy ląd, lecz siedząca u jego boku wiedźma raz jeszcze przejęła kontrolę nad całą sytuacją. Książę nie miał pojęcia, czy jego ciało najzwyczajniej odmówiło posłuszeństwa pod naciskiem jej dotyku i piorunującego spojrzenia, czy może ponownie użyła magii, lecz rany na plecach zasklepiły się, a skrzydła odmówiły posłuszeństwa.
- Zabijesz się. Ledwo zipiesz. - Choć jej usta ledwo się poruszały, Soren słyszał ją jasno i donośnie. - Najlepszym, co możesz dla niego zrobić, jest przeżycie i rozpoczęcie poszukiwań, kiedy ten kataklizm przygaśnie. 
Białowłosy warknął ze złości, zrzucając z ramienia jej drobną dłoń. Chciał wrzeszczeć ze złości, sprzeciwić się, dopinając swego, lecz w głębi duszy wiedział, że niezależnie od tego, jak długo wzbraniałby się przed dostrzeżeniem prawdy, miała rację. Kurwa mać. Zacisnął więc pięści, mimowolnie oddając swe życie w ręce przeznaczenia.
***
Słońce paliło mu skórę, gdy bezcelowo stawiał kolejne kroki. Miał dość. Odkąd tylko otworzył oczy, zdając sobie sprawę, że fatum pozwoliło dożyć mu kolejnego poranka, wyrzucając wśród odłamków statku na bliżej nieznaną plażę, dokładał wszelkich starań, by odnaleźć Vaeril'a. Zignorował wołającą za nim czarodziejkę, której głos zaczynał poważnie działać mu na nerwy - i choć najprawdopodobniej zabrzmiał jak egoistyczny dupek, wykrzykując jej w twarz, że nie interesuje go nic poza bezpieczeństwem kompana, następnie znikając wśród głuszy, nie żałował ani jednego słowa, które w przypływie emocji opuściło jego usta. Płynęły bowiem prosto z serca. Oboje zaszli za daleko, by teraz odpuścić, dobrowolnie spoczywając w ramionach goryczy. Soren już którąś godzinę stąpał więc wśród pełnej wymyślnych roślin głuszy, raz za razem nawołując imię towarzysza. Nie obchodziło go, że desperackie wołania mogły przyciągnąć niebezpieczeństwo, skazać na los gorszy od śmierci - osobliwe kłucie w sercu sprawiało, że własny dobrobyt nie miał dla niego najmniejszego znaczenia. Acedia czasem przeklinał tak bezmyślne zachowanie ze swojej strony - nie rozumiał, dlaczego na samą myśl o tym, jak paskudny los mógł spotkać Iversena, przeszywały go dreszcze, a żołądek wywracał do góry nogami. Nie rozumiał uśmiechu, który wpełzał na jego twarz, gdy próbował dodać sobie odwagi, wspominając wszystkie te chwile, gdy nie musieli martwić się wizją śmierci. Nie rozumiał uczuć, które dominowały jego ciałem i duszą, gdy wyobrażał go sobie żywego u swego boku, śmiejącego się radośnie, by zaledwie chwilę później obrzucić uwagami na temat nieprzemyślanych działań.
- Ty na pewno znałabyś odpowiedź. - Westchnął ciężko, spoglądając ku niebu. Jej oczy miały tak samo błękitny odcień.
Niejednokrotnie słyszał, że przywiązanie do matki kiedyś go zgubi, że czyni go niemęskim i żałosnym, lecz mimo docinek Soren nawet po jej śmierci nie potrafił pozbyć się tego palącego uczucia, jakoby samo wspomnienie mogło rozwiązać wszelkie gnębiące go problemy, kojąc zmysły.
- Chciałbym, żebyś tu była. - Z niezrozumiałą złością kopnął pobliski kamień, bez sił osuwając się na przemoczoną wciąż od deszczu trawę. - Polubiłabyś Vaeril'a.
Był zrozpaczony, wściekły, a przede wszystkim zawiedziony samym sobą, że choć zobowiązał się chronić towarzysza, choć niejednokrotnie mu to obiecywał, w ostateczności nie kiwnął nawet palcem, powstrzymany czynnikami, które przy odrobinie samozaparcia mógłby wyminąć. Był żałosny. Z każdą chwilą, każdą kolejną myślą czuł, jak łzy napływają mu do oczu, a zaciśnięta pięść w ułamku sekund uderzyła w pień rosnącego nieopodal drzewa. Nie zwrócił uwagi na pieczenie i ściekające wzdłuż nadgarstka strużki krwi - w zestawieniu z niebezpieczeństwem, na jakie narażony został Iversen, nie miały one najmniejszego znaczenia. Co jeśli bez życia osiadł na dnie zbiornika, w ostatnich chwilach myśląc jedynie o tym, że Soren raz jeszcze go porzucił? Co jeśli walczył teraz o życie z łaknącymi krwi bestiami, nie mając wystarczająco siły, by wyprowadzić prawidłowy atak? 
- Cholera jasna, nie masz czasu odpoczywać. - warknął, resztkami sił zmuszając się do stanięcia w pionie. Nie zasługiwał na sen, dopóki nie odnajdzie Vaeril'a.
Podparłszy się o pień uderzonego wcześniej drzewa, odzyskał jakąkolwiek stabilność, stawiając niemrawy krok ku skrytej w mroku głuszy. I choć głodny, odwodniony, a przede wszystkim emocjonalnie wycieńczony ledwo utrzymywał świadomość, czuł, że nie wybaczyłby sobie, gdyby teraz odpuścił.
***
Słońce zdążyło już zajść, nim wzniosło się ponownie, prażąc mężczyznę z każdej możliwej strony. Klął więc jak szewc, mając serdecznie dość upałów i ataków duszności, których doświadczał, im dalej zagłębiał się w rażący licznymi barwami las. Nie pociągnie dłużej, jeśli szybko nie znajdzie źródła wody. Nie miał pojęcia, jak długo wędrował, zataczając koła wśród nieznanych terenów, słabym, ledwo słyszalnym głosem wykrzykując imię kompana. Cisza. Soren miał już szczerze dość ćwierkających ptaków i subtelnej bryzy wprawiającej w ruch tutejszą florę. Rutyna oraz przeraźliwe zmęczenie osłabiły go do tego stopnia, że nie zorientował się nawet, gdy zza drzew wysunęły się nieznane mu, humanoidalne sylwetki, wcelowując w niego wszelkie dzierżone przezeń bronie. W normalnych warunkach nigdy nie pozwoliłby osaczyć się w tak banalny sposób. Z letargu wyrwał go dopiero niski, męski głos i świst przelatującej tuż przy uchu strzały - Acedia momentalnie zamarł w bezruchu, obrzucając się w głowie wszelkimi znanymi bluzgami. Jeszcze tego mu brakowało. Uniósł ręce do góry, wbijając rozkojarzone spojrzenie w wysuwającego się naprzód elfa o niemal oślepiającym, śnieżnobiałym kolorze włosów.
- To nasza część lasu, psie. Tacy jak ty nie są tu mile widziani. - rzucił w języku swej rasy, jakby licząc, że złapana w sidła ofiara nie zdoła go zrozumieć
Soren zawahał się przez chwilę, czy wdawanie się w dyskusje z potencjalnym oprawcą oraz, jak zdążył już zauważyć po ornamentach, jakie zdobiły stroje stojących przed nim jednostek, dowódcą komanda. Resztkami skupienia rozważał wszelkie za i przeciw, czując jednak, że w obecnej sytuacji i tak nie miał żadnej lepszej możliwości. Był zbyt słaby, by ryzykować walką. 
- Płynęliśmy w stronę Behobes, jednak przez sztorm nasz statek rozbił się o skały. - Jego głos był słaby, lecz mimo wszystko słowa w pięknie elfickim języku opuszczały jego usta raz za razem. - Nie znam tutejszych zasad, wybaczcie, jednak muszę odnaleźć towarzysza za wszelką cenę.
Zatoczył się, tracąc panowanie nad własnym ciałem, w ostatniej chwili odzyskując równowagę. Oddychał płytko, błądząc wzrokiem pomiędzy członkami komanda, których twarze przyjęły zaskoczony wyraz - najpewniej nie spodziewali się, że ledwo dychająca przybłęda mogła ich zrozumieć. Nie opuścili jednak broni, wciąż pozostając w gotowości do ataku.
- Skąd znasz nasz język? - Ton dowódcy uległ nieznacznej zmianie, łagodniejąc. - Co zamierzasz, kiedy znajdziesz swojego...towarzysza, kimkolwiek on jest? - Zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów.
- Mój...przyjaciel jest elfem. - Soren czuł dziwne ukłucie w sercu za każdym razem, gdy nazywał w ten sposób Vaeril'a, choć nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak się działo. - Opuścimy te tereny. Nie jestem nawet pewien, jakie to państwo, straciłem orientację wraz ze statkiem. Chcemy tylko żyć w spokoju, z dala od kłopotów. 
Soren czuł, jak z każdym kolejnym słowem przepełnia go coraz większa desperacja. Gdy stał tutaj, rozmawiając w najlepsze, Iversen mógł konać w samotności. Acedia westchnął więc ciężko, odrzucając swą królewską dumę daleko w las, w jednej chwili padając na kolana, klękając przed stojącym przed nim nieznajomym. 
- Błagam, jeśli moje życie nic dla was nie znaczy, ocalcie chociaż jego. - Nie odważył się unieść głowy. - Wiem, że daleko wam do bandytów, nie jesteście źli. Nigdy nie byliście.
Świat ponownie spowiła cisza, a Soren mógłby przysiąc, że słyszał bicie własnego, zdenerwowanego serca. No dalej, odpowiedzcie. Zaczynał żałować swego upokorzenia, gdy znaczący szmer i brzęczenie metalu uświadomiły go, że komando opuściło broń. Mimo wszystko wciąż trwał w tej samej, okropnej pozycji, z której wyprowadził go dopiero donośny, znacznie pogodniejszy głos białowłosego elfa.
- Wstań. Jesteś szaleńcem lub wykazujesz się ogromną odwagą, prosząc nas o cokolwiek. - Soren zrównał się z nim spojrzeniem. - Znajdziemy go, znamy ten las jak nikt inny, jednak nie chcę was tu więcej widzieć. Drugi raz nie daruję nikomu życia.
Acedia poczuł, jak nogi pod nim miękną, a ciałem wstrząsa zapomniana od kilku dni ulga. Nim zdążył choćby zareagować, obrzucono go pytaniami na temat Vaeril'a, a istoty wszelkich ras i maści dopadły do niego, podsuwając pod nos niewielką rację żywnościową - Soren nie wiedział nawet, co trafiało do jego ust, pochłaniając jedzenie tak łapczywie, że sam czuł się zgorszony własnym zachowaniem. W międzyczasie opowiedział dowódcy i towarzyszącej mu dwójce tropicieli o wyglądzie Iversena, nie szczędząc szczegółów. Już wkrótce cała grupka zniknęła wśród leśnej głuszy, a Acedia został sam wśród spoglądających ku niemu, podejrzliwych członków komanda. Westchnął ciężko, czując, jak powoli odzyskuje siły - gdy tylko usiadł pod rozłożystym drzewem, zasnął jednak, po raz pierwszy od kilku dni pozwalając sobie na jakikolwiek odpoczynek.
***
Obudził go niespodziewany harmider i nagłe poruszenie, związane z, jak zauważył po chwili, powrotem grupy zwiadowczej. Soren poderwał się gwałtownie, z dreszczami wstrząsającymi ciałem rozglądając się za znajomą twarzą, momentalnie zanosząc się łzami, gdy w końcu go ujrzał - równie wymęczony, ściskający lejcę swego rumaka, lecz cały i zdrowy. Chciał pobiec ku niemu, pochwytując w ramiona, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się, pozwalając Vaerilowi zjeść i napić się w spokoju - czekała ich przecież długa, najpewniej piesza, droga w nieznane. Musiał zregenerować siły. Acedia krążył więc nerwowo, powoli tracąc cierpliwość, przyciągając ku sobie pobłażliwe spojrzenia nieznanych istot.
- Pieprzyć to. - mruknął w końcu, niemal podbiegając ku odzyskującemu siły kompanowi
Nie powiedział już niczego więcej, owijając ramionami i, co zaskoczyło go najbardziej, sprawiając, że momentalnie poczuł zażenowanie samym sobą, złożył czuły pocałunek na jego czole. Cieszył się, że przetrwał. I choć nie był to pierwszy raz, gdy zostali rozdzieleni, nigdy wcześniej nie musieli radzić sobie na własną rękę przez tak długi czas, nie mając bladego pojęcia o stanie swego towarzysza. 
- Nigdy więcej. - Głos Sorena został stłumiony przez ramię Vaeril'a, którego nie był w stanie zwyczajnie puścić, jakby obawiając się, że ten ponownie zniknie mu z oczu. - Przysięgam, jeśli dotrzemy do Behobes w jednym kawałku, odpokutuję za to wszystko. Sprzedam miecz, okradnę mennicę, cokolwiek. Mam przygód po dziurki w nosie.
I choć słowa ledwo opuszczały książęce usta, mówił jedynie szczerą prawdę - chciał w końcu odpocząć, ciesząc się beztroskim życiem u boku bliskich sobie osób, choć na chwilę zapominając o stąpającym za nimi niebezpieczeństwie. Z drugiej strony czuł jednak wwiercający się w jego plecy wzrok nieusatysfakcjonowanego fatum oraz członków komanda, ponaglający, by teraz to oni spełnili swą część obietnicy.

[Vaeril?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz