Utrzymywali kontakt wzrokowy
zdecydowanie za długo jak na jej gust. Czuła się niemal skrępowana, gdy
ktoś przyglądał się jej z takim skupieniem. Była mistrzyni zawsze
powtarzała, że Ayanie daleko od innych, łasych na komplementy
czarodziejek z jej roku, że swą postawą przeczyła podstawowym cechom,
jakie przypisywali im prości ludzie. Czy czuła się z tego dumna? Być
może i prawdopodobnie to sprawiło, że swój talent magiczny ukryła przed
światem, wypuszczając na światło dzienne jedynie cząstkę swych
zdolności.
Mimo wszystko
odwzajemniła spojrzenie, pokusiła się nawet o niedbały grymas
przypominający uśmiech, z uwagą wysłuchując, co młodzieniec miał jej do
powiedzenia. Tytuły, którymi ją obrzucał, przyjemnie łechtały jej ego,
choć nie dała tego po sobie poznać. Gdy skończył, westchnęła teatralnie,
niby szukając odpowiedzi, którą już od dawna miała przygotowaną.
-
To proste jak budowa megaskopu. Czarodziejki zawsze spłacają swe długi,
niezależnie od tego, jak błahe by się wydawały. Pomoc za pomoc, prosty
handel wymienny. - Bawiła się leżącym nieopodal wiecznym piórem. - A
skoro nasza gra zaszła aż tak daleko, że pojawiłeś się w Akademii, nie
możemy jej tak po prostu zakończyć. Ty jesteś tu obcy, bezimienny,
jednak ja muszę zrobić wszystko, by zachować dotychczasowy autorytet. - prychnęła,
podkreślając oczywistość swych słów - Ach, prawie zapomniałam. Jeśli
wspomnisz komukolwiek o tym, co zaszło w piwnicy lub publicznie
powiążesz moje nazwisko z nekromancją, nie dożyjesz jutra. - Posłała mu
najsłodszy uśmiech, jaki zdołała z siebie wykrzesać.
Lutobor
wyraźnie zrozumiał każde jej słowo, nie zadając więcej pytań. Dalsza
rozmowa ograniczyła się do naukowych tłumaczeń pochodzenia, jak i
obecnej sytuacji polimorfów, przeplatanej mało znaczącymi pytaniami o
Akademię. Spędzili w bibliotece zdecydowanie więcej czasu, niż
zakładali, opuszczając ją dopiero po zmroku. W ciszy przechadzali się
obszernymi korytarzami, umilając sobie czas zapoznawaniem Taghaina z
rozkładem pomieszczeń i najszybszymi drogami do najważniejszych punktów
akademii. Rozeszli się w skrzydle akademickim, do którego Ayana
tymczasowo przydzieliła swego towarzysza. Ku jego szczęściu, wskazany
pokój był pusty, pozwalając mężczyźnie na odpoczynek z dala od magii i
wścibskich współlokatorów. Sardothien również nie zamierzała napastować
go ani chwili dłużej, niemal natychmiastowo teleportując się do własnej
komnaty sypialnej.
~*~
Minęły
cztery dni, odkąd Lutobor nieproszony pojawił się w akademickich
murach, a misternie stworzone przez Ayanę kłamstwo jakimś cudem wciąż
działało, nie wzbudzając większych podejrzeń. Kobieta każdego dnia
upewniała się, że mężczyźnie nie dzieje się krzywda, a żaden student, a
tym bardziej członek kadry pedagogicznej, nie próbuje zadawać mu
niewygodnych pytań. Dziewczyna nie widziała w tym uprzejmości ani
sympatii, a jedynie obowiązek i poczucie odpowiedzialności za
wciągnięcie polimorfa w tak zawiłą rzeczywistość. Dni mijały, a dzięki
pomocy Francesci trucizna niemal całkowicie zniknęła, nie pozostawiając
po sobie większych urazów. Sytuacja skomplikowała się pewnego wieczoru,
gdy obydwoje starali się wymyślić wiarygodną historię, dzięki której Lu
mógłby niepostrzeżenie opuścić Akademię. Siedzieli w bibliotece, racząc
się magicznie dopieszczoną kawą, gdy do pomieszczenia, niczym burza,
wparowała przedstawicielka Departamentu Magicznych Anomalii — równie
stara, co niebezpieczna Fara Lacroix.
-
Profesor Sardothien. - Zwrot w niczym nie przypominał przywitania, a
samo jego brzmienie sprawiło, że Ayana naprężyła się jak struna,
obawiając się choćby kiwnąć palcem. - Nie chciałam przerywać ci
prywatnych konsultacji, jednak pilnie potrzebujemy twojej pomocy. Mówiąc
pilnie, mam na myśli natychmiast. W Atlantei doszło do
niezidentyfikowanego wybuchu, a substancje, które w efekcie wydostały
się na zewnątrz, spowodowały nie lada kataklizm. Fale wyrzucają na brzeg
martwe istoty, okoliczna flora wymiera w zaskakującym tempie. To
ogromna tragedia, którą należy jak najszybciej zakończyć. - Zastukała
obcasem o marmurową podłogę - Szczegóły wyjaśnię po drodze.
-
Rozumiem, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wesprzeć ministerstwo. -
Czarnowłosa ukłoniła się nisko, niemal dotykając posadzki. - Nie mogę
jednak zostawić mojego ucznia samego. W związku z ostatnimi wypadkami
musi przebywać pod moją stałą kontrolą. - Kłamała najlepiej, jak mogła,
choć jej szanse na przekonanie Fary były niemal znikome.
-
To nie misja dla pierwszych lepszych adeptów. - Fuknęła jakby obrażona
na samą myśl o wzięciu ze sobą dodatkowej osoby. - Rozumiem, że masz
zobowiązania wobec Akademii, jednak chodzi tu o coś znacznie większego i
ważniejszego, niż nakazy dyrekcji.
-
Jestem czarodziejką i zgodnie ze wszystkim, w co wierzę, nie zamierzam
porzucić jednej misji dla drugiej. Przykro mi, Pani Lacroix, jednak po
chwili zastanowienia muszę odmówić, choć rani mi to serce. Życzę
powodzenia, a teraz proszę wybaczyć, pierwszy lepszy adept również potrzebuje
mojej pomocy.
Wypowiedzenie tych
trzech zdań kosztowało ją znacznie więcej, niż cokolwiek, czego
doświadczyła w życiu. Pot spływał jej po plecach, a w głowie kłębiły się
setki wyobrażeń i żadne z nich nie miało dobrego zakończenia.
Ministerstwu się nie odmawia, a jednak okazała się na tyle głupia, by
narazić samą siebie w imię żałosnych kłamstw, w które sama się wplątała.
Nie zdążyła jednak zrobić nawet kroku, gdy nad jej uchem po raz kolejny
zabrzmiał głos staruszki.
-
Arogancka jak zawsze. Nic się nie zmieniłaś przez ostatnie osiemdziesiąt lat,
Sardothien. - Cedziła słowa jak najgorsze obelgi. - Najchętniej
zdegradowałabym cię za taką zniewagę, jednak twoja wiedza alchemiczna
jest dla nas zbyt cenna, by tak po prostu odpuścić. Daję ci ostatnią
szansę, Ayano. Chłopak jedzie z tobą, jednak to w twoim interesie leży
zapewnienie mu bezpieczeństwa, ja nie przyłożę do tego ręki. - Zadarła
głowę jeszcze wyżej, jakby próbując w ten sposób udowodnić swą wyższość nad
nekromantką. - Za dziesięć minut chcę cię widzieć we Fluctus.
Zniknęła, a Ayana natychmiastowo osunęła się na krzesło, próbując uspokoić bijące zdecydowanie zbyt szybko serce.
-
Jakby nam jeszcze było mało, kurwa. - Odchyliła się niebezpiecznie,
niemal wywracając się wraz z siedziskiem.- No nic, musimy się zbierać.
Wyczerpałam już całą cierpliwość tej starej wiedźmy. Mam nadzieję, że
lubisz teleporty.
Lutobor zdawał się
zupełnie zbity z tropu, niemal zagubiony, a czarodziejka nie dziwiła
się mu ani trochę. Nie przywykł do burzliwej natury ich rasy i sposobu, w
jaki załatwiali swe sprawy. Nie zwlekała jednak długo, mrucząc pod
nosem wiązankę w starszej mowie. Wraz z ostatnim wypowiedzianym słowem,
pomieszczenie zatrzęsło się, a w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu
stała Fara, pojawił się połyskujący złotem wyłom.
-
Złap mnie za rękę i ani waż się ją puścić, dopóki ci na to nie pozwolę.
Teleporty są wyjątkowo kapryśne względem istot, które nie władają
magią. - Wytłumaczyła, splatając własne palce z palcami Lutobora. - I
lepiej zamknij oczy, strasznie tam jasno.
Zrobiła kilka kroków wprzód, poczuła gwałtowne szarpnięcie i wraz z polimorfem zniknęła w magicznej materii.
<Lu?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz