niedziela, 27 października 2019

Od Ayany do Lu

Dziewczyna nie czuła się ani trochę dobrze w związku z zaistniałą sytuacją. Osłabiona, okradziona z resztek własnej tożsamości - strzaskana duma odpłynęła wraz z prądem, cieknące po policzkach łzy spłukały reszty honoru. Pozostał jeszcze Lutobor, który z uwagą obserwował jej ruchy, z początku wydając się niebywale zirytowany zachowaniem towarzyszki. Zmarszczone brwi i zaciśnięte pięści -  niczym rodzic szykujący reprymendę dla nieznośnego wychowanka. Ku jej ogromnemu zdziwieniu przykucnął tuż obok, kładąc rękę na przemoczonych do cna plecach, a jego oczy momentalnie przybrały współczujący wyraz. Ayana czuła się zagubiona, być może nieco onieśmielona i zdecydowanie zbyt zdruzgotana, by wydusić z siebie choćby słowo. Pocieszenia zdały się tak szczere, że nie myśląc zbyt długo, splotła dłonie wokół torsu mężczyzny, ukrywając zapłakaną twarz w jego ramionach. Polimorf nie od razu odwzajemnił uścisk, niby zaskoczony jej gwałtownie zmieniającym się zdaniem, by po chwili zamknąć nekromantkę w niedźwiedzim uścisku, jeżdżąc dłonią wzdłuż nieładnie wystającego kręgosłupa. Chwila czułości nie trwała długo, choć dla Sardothien zdawała się wiecznością, do tego nieznaczącą nic więcej, niż próbę uspokojenia zszarganych nerwów.
- Dziękuję. - Słowo z trudem przeszło jej przez gardło, zupełnie jakby jego wypowiedzenie równało się rzuceniu klątwy. - Nie powinniśmy się zatrzymywać. Sam widziałeś, że cholernie tu niebezpiecznie.
Lutobor zgodził się skinieniem głowy, wciąż wyraźnie zaskoczony niespodziewanie okazaną sympatią. Podnieśli się, otrzepując przylegające do mokrej odzieży grudki piachu i zieleni, by sekundy później ruszyć w nieznane, nie do końca wiedząc, jak powinni się zachować. Kręcili się wokół, przemierzając wyglądające identycznie połacie lasu, mijając obłupane kamienie i połamane krzewy, będąc coraz bardziej zmęczonym otaczającą ich zielenią. Ayana przyłapała się na kilkukrotnej próbie kontaktu z duchami, lecz bez odrobiny magii nie potrafiła choćby wyczuć ich obecności. Rzucane niedbale inkantacje skutkowały przeciągłym i wyjątkowo żałosnym westchnięciem, skwitowanym współczującym wzrokiem Taghaina.
- Mam już dość tego wszystkiego. - Nekromantka nie zaprzestała narzekań, zwłaszcza w chwili, gdy zatrzymali się przy strumieniu, by zaczerpnąć wody. - Dość kocanków, jasnot i całego tego zielska. Mam go po dziurki w nosie we własnej siedzibie.
Lutobor skutecznie ignorował towarzyszkę bądź najzwyczajniej nie słyszał mruczanych pod nosem lamentów. Dosłyszał jednak gwałtowny huk w oddali, skutkujący przeraźliwym skrzeczeniem pobliskiego ptactwa i tupotem uciekających zwierząt. Czarodziejka podskoczyła na dźwięk wystrzału, wytężając wszystkie zmysły, i choć brak magicznego pierwiastka znacząco je osłabił, wciąż zdolna była usłyszeć zanikające z każdą chwilą skwierczenie. Jej oczy rozszerzyły się gwałtownie, a ona sama, nie bacząc na porzucone zajęcie ani zdziwionego Lutobora, podeszła bliżej, niby wabiona destrukcyjną pieśnią.
- Wszystko w porządku? - Mężczyzna wyglądał, jakby żadna z możliwych odpowiedzi nie mogła go zadowolić. - Ayana!
Krzyk wyrwał ją z transu, jednocześnie sprowadzając do parteru, powalając z siłą niemal identyczną, jak wybuch dwimerytu zaledwie godzinę temu. Kobieta zastygła w bezruchu, z przerażeniem i tysiącem pytań przelatujących jej przez myśli. Przestudiowała zbyt wiele opasłych kronik, by nie wiedzieć, że takie eksplozje nie występują w regularnej częstotliwości, dotychczas wydawało jej się niemożliwe, by jakakolwiek istota niemagiczna mogła ujarzmić niszczycielskie zapędy szlachetnego metalu. Wtem, jak grom z jasnego nieba, uderzyła w nią przerażająca teoria, myśl, która zawładnęła całym jej ciałem. Czyżby któryś z czarodziei maczał w tym palce? Oprawcy doskonale znali godzinę ich obrad, miejsca, w które mogą się deportować, wiedzieli, jak niszczycielski był dwimeryt, co w praktyce okazywało się pojęciem wyjątkowo rzadkim wśród pozostałych ras. 
- Ayana! - Pstryknięcie palcami tuż przed oczami sprowadziło ją na ziemię. - Co się dzieje?
- To nie elfy. - wyrzuciła, cudem łapiąc powietrze - Niedobrze, nawet nie wiesz, jak bardzo niedobrze.
Lutobor pomógł jej wstać, nadstawiając uszu. Ewidentnie czekał, aż czarnowłosa odkryje przed nim kolejne karty tego pogmatwanego, magicznego świata.
- Czarodziej maczał w tym palce. I to nie byle jaki, to ktoś z Akademii, albo gorzej...z rady. - Próbowała uspokoić oddech, jednocześnie kalkulując ich szanse na przeżycie. - Nie wiem, kogo jeszcze dopadł dwimeryt, ale sam widziałeś, jak ogromne szkody może on wywołać. - Kontynuowała, raz po raz ponawiając próby wykrzesania choćby pojedynczej magicznej iskry. Nie mieli czasu do stracenia. - Z taką potęgą można obalić konsulat. Ostatnim razem, gdy to zrobiono, wybuchła Wielka Wojna.
Jeśli dotychczas cała jej gadanina zdawała się niejasna, wraz ze wspomnieniem paskudnej rzezi, Lutobor napiął mięśnie, w końcu rozumiejąc, w jak straszliwe bagno zdołali się wpakować. Ayana zataczała koła, czując, jak powoli odchodzi od zmysłów. W ciągu całego swego stuletniego życia nigdy nie odczuwała tak ogromnego przerażenia, jak w tamtej chwili. Zatrzymała się gwałtownie, niemal zderzając z polimorfem.
- Musimy znaleźć magów. Oszacować straty i tych, których wykluczono z walki. - Zmarszczyła nos, łącząc fakty. - Ale bez spoufalania. Nad którymś z nich ciąży kainowe piętno.

<Lu?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz