Ayana miała rację. O wiele łatwiej byłoby, gdyby po prostu
ich teleportowała. Podróż konna, mogła im prędzej więcej szkód, niżeli pożytku.
Było to trochę zwlekanie z czasem, który wróg wykorzystać mógł do ucieczki, lub
co gorsza, przygotowania swoich planów. Jednak polimorf stanowczo wyraził swoje
zdanie, wręcz zmuszając ich do podróży w naturalny sposób. Miał do tego dwa
powody. Jeśli spodziewają się ataku, będą przygotowani na każde wyjście, nawet
pojawienie się nekromantki i polimorfa z nikąd. Jazda konna miała dać
złudzenie, iż nie mają aż takiej przewagi, choć trudno tu mówić o czymś takim
jak przewaga. Drugim powodem była rozterka mężczyzny. Przez długi czas polegał
na swoim biomechanicznym ramieniu. Wykorzystał już całą swoją moc. Jak miał
pomóc Ayanie w walce. Stał się bezużyteczny, gorzej był teraz balastem. Celowo
jechał na przedzie, nie chciał, aby dziewczyna wyczuła jego zaniepokojenie, nie
chciał, żeby wiedziała, co czuje.
Lutobor gotowy był na porażkę. Wiedział, że może zginąć.
***
Teleportacja była mniej przyjemna, niż się spodziewał. Mimo
to skuteczna. Nie musieli opracowywać żadnego planu, by dostać się do kryjówki.
Polimorf zdążył przygotować się emocjonalnie i wyzbyć wszelakich nadziei. Jego
twarz pokryła bezuczuciowa powaga, jakiej jeszcze nie miał okazji zaprezentować
przed nekromantką. Jego oczy obserwowały każdy detal otoczenia w skupieniu, a
uszy naturalnym odruchem nastawiały się na każdy szmer środowiska.
- To Zakon, prawda? - zapytał, nie odwracając nawet wzroku w
stronę towarzyszki. Gdy tylko usłyszał odpowiedź, zaczął układać sobie kolejny
plan, dopasowując wszelakie informacje, które zdążył nabyć, będąc rycerzem. Nie
zareagował na plany czarnowłosej, w głębi podzielał jej zdanie, a może raczej
sam miał ochotę zemścić się za jej krzywdy. Na zewnątrz jednak ani drgnął.
Podążył cichym krokiem w ciemność za Sardothien.
***
Mogli się tego spodziewać. To była zasadzka jak zwykle.
Polimorf siedział sam w wilgotnej zaciemnionej dziurze, widząc jedynie smugę
światła, dobiegającą z góry. Nie byłby sobą, gdyby nie spróbował wyjść.
Pierwsza próba wspinaczki upadł. Za drugim razem już był wyżej, niemal sięgnął
krawędzi zapaści, jednak to nadal za daleko. Obślizgnął się i spadł. Przeklął w
duchu i zerwał pelerynę, materiał porwał na skrawki i zawiązał na dłoni, by ta
miała lepszą przyczepność. Jedna ręka to za mało, nie potrafił podnieść tak
wielkiego ciężaru. *Gdyby tylko jego mechaniczne ramię działało.* Pluł sobie w
twarz. Czyli tak skończy waleczny Lutobor Taghain. Zapomniany, zrezygnowany, porzucony
w dziurze. Dobijał go fakt, iż Ayana musiała teraz poradzić sobie sama. Nawet
nie wiedział, w jakiej sytuacji teraz była. Poddał się. Usiadł na ziemi i
spoglądał na swoje bezużyteczne ramię, jedyną siłę, jaką posiadał, a raczej
nawet jej nie miał, za bardzo polegał na tej kupie żelastwa.
Nagle uniósł uszy i spojrzał przed siebie. Olśniło go. Nie
mógł wydostać się z pomocą tej ręki, więc może pora się jej pozbyć. Czym
prędzzej chwycił porwaną pelerynę i zacisnął na niej mocno zęby. Chwycił za
przewody podłączone do jego szyi i obojczyka i wyrwał je, napinając mięśnie i
wydając przy tym głośne warknięcie. Swoją prawą dłonią przetarł kark. Krwawił,
nie bardzo, ale jednak. Porwał pelerynę jeszcze raz, przewiązał sobie szyję i
bark, tamując krwotok.
Musiał spróbowac jeszcze raz wyjść, a nawet jeśli się nie
uda. Nie może się poddać albo wyjdzie, albo umrze z wycieńczenia próbami.
Jednak nie podda się znowu.
***
Błądził ciemnymi korytarzami bez skutku. Nie potrafił jej
znaleźć. Mimo że wyszedł z potrzasku, nadal był bezużyteczny. Z każdą chwilą
miał coraz gorsze wizje, tego, co mogło się właśnie dziać. Bicie serca mu
przyspieszyło, zaczął panicznie się rozglądać dookoła, wypatrując towarzyszki.
Gdzie nie spojrzał, miał przed oczami inną wersję porażki dziewczyny. Obrazy
zaczęły się powielać, wykańczając mężczyznę. Chwycił się za głowę, przeczesując
palcami wsoje ciemne włosy i zamknął oczy. Nabrał pełne płuca powietrza, by się
uspokoić i odetchnął. Gdy robił drugi wdech nosem, zamarł na chwilę. Otworzył
szeroko oczy i spojrzał w lewo. Zapach krwi, intensywny. Nie zmrużając nawet
oczu, ruszył w tym kierunku. Początkowo ostrożnym krokiem, z czasem zapach
zaczął mieszać się ze znajomym aromatem, już go kiedyś spotkał. Po chwili
natarł się na skrawek czarnego sukna, podniósł go i odruchowo powąchał.
Wyostrzył wzrok i spojrzał przed siebie. To była ona.
***
Bestia zaatakował znienacka. Wskakując na jednego ze
strażników, wgryzła mu się w gardło, rozszarpując je. Ślad krwi ciągnął się
przez cały korytarz, łącząc ze sobą truchła ofiar. Stworzenie wydawało się
nadzwyczaj okrutne. Odgryzało krtanie swoich celów, rozszarpywało klatki
piersiowe, lub odrywało żuchwy, bądź ramiona, pozostawiając strażników na pewną
bolesną śmierć. Potwór zdawał się być silniejszy z każdą kolejną ofiarą, żywiąc
się surowymi skrawkami ich ciał. Ostrzeżenie rozeszło się dość szybko po całej
bazie. Jednak było za późno. Ciche pomrukiwanie, przechodzące w warkot, ślepia
odbijające światło, długi ogon splamiony krwią i przerażający uśmiech, jeśli można
było tak to nazwać. Ostre, zakrwawione zęby, co chwile odsłonięte dziącła w
efekcie warczenia i długi oblizujący krew język. Polimorf nie litował się nad
żadnym z napotkanych strażników, nie zważając na jego rasę, narodowość czy
wiek. Mordował wszystkich, jakby całkowicie zapomniał o człowieczeństwie.
Gdy dotarł do źródła zapachu, przepił się przez drzwi z całą
siłą, taranując przy tym jednego ze strażników. Pojawił się w ogromnej sali
wyłożonej marmurem, z wysokim sufitem i przejrzystymi oknami. Zdezorientowało
go, gdyż pamiętał, że przenieśli się pod ziemię, tymczasem zza okien dobiegało
światło księżyca. Zamarł, widząc Ayanę walczącą ze srebrnowłosym magiem. Po
intensywnym metalicznym zapachu wywnioskował, że oboje odnieśli obrażenia.
Jednak nie było za późno. Taghain już chciał się ucieszyć, gdy dziewczyna
spojrzała na niego. Jednak ich przeciwnik to wykorzystał, podchwytując
dziewczynę. Nie zbliżając się do niej, uniósł ją i zaczął dusić.
- AYANA! - lis warknął głośno, rzucając się w stronę walki.
Lu skoczył w stronę czarodzieja, powalając go na ziemię. Czarnowłosa upadła na marmurową posadzkę i poprawiła włosy. W tym czasie polimorf szarpał się z czarodziejem, co chwilę unikając jego magicznych ataków. Gdy obezwładnił w miarę możliwości oponenta, uklęknął na nim i pochylił się nad jego twarzą, warcząc. Dźwięk triumfu bestii przerwał jeden ruch czarodzieja. Wbił swoją dłoń w środek klatki piersiowej polimorfa i wyrwał jego serce, szyderczo się śmiejąc. Taghain przerażony spojrzał na klatkę piersiową, na której nie było nawet śladu. Magia przerażała go coraz bardziej z każdą chwilą. Zmarszczył nos i spojrzał w oczy srebrnowłosego. Żadne stworzenie w Roanoke nie mogło się równać z furią, jakiej dostał. Szybkimi i gwałtownymi ruchami zaczął rozszarpywać mężczyznę, na którym klęczał. Ten nie zdążył nawet zareagować, gdy Taghain zaczął wyłamywać mu żebra własną dłonią, jednocześnie odrywając zębami jego policzek. Upuścił serce polimorfa, które przeturlało się przed nekromantkę, opadając powoli z sił. Nagle Taghain sam upadł, kładąc się obok dogorywającego czarodzieja nieprzytomny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz