czwartek, 7 maja 2020

Od Sorena do Vaeril'a

Szczęście uderzyło w niego gwałtownie, zupełnie niespodziewanie, przepełniając serce dumą i przeraźliwą wręcz euforią na myśl, że po tygodniach tułaczki odzyskał zagrzebanego pod powłoką nieświadomości towarzysza. Oczy zalśniły z radości i gdyby nie wewnętrzna blokada, przez którą wciąż obawiał się obnażyć zbyt wiele uczuć, najpewniej rzuciłby się Vaeril'owi na szyję, słuchając rytmicznego, pełnego nowej nadziei bicia serca. Rozpacz pojawiła się jednak pierwsza, brutalnie rozbijając pokładane w eliksirze zawierzenia - cień spowił ich myśli, a jęk desperacji był ostatnim, co opuściło jego usta, nim poczuł, jak coś w nim pęka, a żal wypełnia każdy skrawek ciała. Byli tak blisko, wszystko poszło według planu - dlaczego więc Bóg Nieszczęścia wciąż otwarcie kpił z ich starań? 
- Vaeril! - Wrzask przypominał pisk o tonacji, jakiej białowłosy nie sięgnął nigdy wcześniej. 
Bezmyślnie rzucił się ku gwałtownie pozbawionemu świadomości towarzyszowi, w ostatniej chwili zamykając go w uścisku trzęsących się ramion. Nie zauważył nawet, gdy z trzaskiem upadł na kamienistą powierzchnię, a plecy przeszył przeraźliwy ból. Liczył się jedynie On, którego zawiódł raz jeszcze, którego siłą wyrwał ze spokojnej mieściny, by nieświadomie uczynić ofiarą krwawego teatru marionetek. By wyniszczyć kompletnie, nie dając nic w zamian. 
Skostniałe z zimna i wciąż narastającego stresu dłonie zacisnęły się mocniej wokół ramion bruneta, a broda niemal mechanicznie oparła na czubku rozgrzanej wciąż głowy. Nie, nie możesz się teraz poddać. Potok słów nieznanego pochodzenia przepełniał umysł, przybierając głosy wszystkich znanych sobie osób. I mógłby przysiąc, że przez tę krótką chwilę, wsłuchując się w nadchodzące z każdej strony przygany, ujrzał przed oczami wszystkie chwile, gdy szczerze uśmiechał się ku światu, z nadzieją spoglądając przed siebie. Zobaczył i Iversena, gdy cierpliwie uczył się władania bronią, gdy wspólnie wznosili głowy ku niebu, a niezobowiązujące rozmowy powoli stapiały skute lodem serce. 
- To jeszcze nie koniec. - I choć jego głos wciąż drżał, wzrok pochłonęła nagła determinacja.
Jeszcze przez chwilę trwał w bezruchu, przyciskając przyjaciela do piersi, nim ostrożnie ułożył go na ziemi. Walcz, dopóki wciąż nie brak ci sił. Zacisnąwszy pięści na znak ostatecznego zwycięstwa nad unoszącą się wokół rozpaczą, zrobił, co tylko mógł, by nie przegrać z kretesem.
***
Następne godziny okazały się trudniejsze, niż śmiałby przypuszczać. Niepewność przepełniała go do cna, sprawiając, że z każdą chwilą coraz bardziej denerwował się stanem kompana. Niedługo się obudzi. Na pewno. Czas płynął jednak nieubłaganie, a Vaeril nieprzerwanie trwał w wywołanej specyfikiem śpiączce. Acedia z nadmierną ostrożnością monitorował więc pracę serca i oddech towarzysza, pragnąc zmniejszyć w ten sposób własne obawy, uspokoić niepokojące myśli. Dlatego więc, gdy chłopak pod osłoną nocy rozwarł w końcu powieki, Soren, niczym nadopiekuńcza kwoka, nadskakiwał mu z każdej strony, nie pozwalając rozmowie ucichnąć. 
-  Przypomniałem sobie, jak tego feralnego dnia, w którym wszystko zaczęło się walić, byłem na targu i oprócz pieczywa, kupiłem przepiękne kwiaty. - Nagłe wyznanie Iversena poskutkowało chwilowym zwolnieniem pracy serca i mimowolnym uśmiechem. - Nie pamiętam już jakie, ale wiem, że były dla ciebie.
Acedia spojrzał łagodnie ku kontynuującemu swój monolog kompanowi, nie będąc jednak w stanie skupić się na sensie jego słów. Kwiaty. Nigdy nie spodziewał się, że ktokolwiek zdecyduje mu się coś podarować. Białowłosy coraz bardziej żałował, że pojawienie się Dereka pokrzyżowało ich plany - wiele dałby, by z niemałym zaskoczeniem podziękować elfowi, stawiając podarunek w honorowym miejscu, gdzie mógłby swobodnie na niego spoglądać. Jeszcze przyjdzie na to czas, prawda?
I choć ich dalsza rozmowa trwała w najlepsze, ostatecznie zdecydowali się ruszyć w dalszą drogę, nie chcąc kusić losu i osłabionego przebytą chorobą organizmu bruneta. Mężczyźni bez wahania ruszyli ku przywiązanym niedaleko koniom, przy których znajdował się cały posiadany przez nich majątek. Dosiadłszy ogiera, książę spostrzegł jednak nietęgą minę Vaeril'a, który z niezdecydowaniem wypisanym na twarzy wpatrywał się w ziemię. 
- Soren, ja nie umiem jeździć konno - odparł cicho - Chyba.
Zmarszczył brwi, starając się zrozumieć sytuację, której był świadkiem. Czyżby amnezja rozwinęła się na tyle, by wpłynąć na nabyte umiejętności? Czy może eliksir posiadał znacznie więcej efektów ubocznych, o których wciąż nie mieli bladego pojęcia? Mężczyzna przeklął pod nosem, wytężając umysł w poszukiwaniu jakiegokolwiek rozwiązania - nie mieli przecież czasu, by ponownie nauczać elfa jazdy konnej, narażając go tym samym na pogłębienie tragicznych skutków alchemii. Po kilku minutach białowłosy spojrzał niepewnie w stronę wciąż rozbitego towarzysza. 
- Pojedziemy na jednym koniu. - rzucił, choć szczerze nie sądził, by Iversen zgodził się na podobne rozwiązanie - Witkę da się poprowadzić i bez jeźdźca, robiliśmy tak na polu bitwy z rumakami poległych. 
Następne kilkanaście minut zdało się jedynie senną marą, która skończyła się w wyjątkowo niespodziewany sposób. Popędził ogiera, upewniając się, by nie naruszać zbytnio przestrzeni osobistej siedzącego przed nim Vaeril'a, choć zważając na okoliczności, nieszczególnie mu to wychodziło. Powstrzymywał więc głupi uśmiech, który mimowolnie cisnął mu się na usta, nie mając wystarczająco odwagi, by nawiązać jakąkolwiek rozmowę. Dzierżył więc w dłoniach lejcę, obejmując tym samym Vaeril'a i skrycie dziękował, że przez panującą wokół ciemność nie mógł dojrzeć wyrazu jego twarzy.
***
Miękki, zdecydowanie zbyt miękki materac ugiął się pod ciężarem młodzieńca, skutkując przeciągłym westchnięciem z jego strony. Głowa odgięła się do tyłu, bez większego entuzjazmu obserwując podtrzymujące dach belki obwieszone zbędnymi, charakterystycznymi dla regionu ozdobnikami. I choć starał się ze wszystkich sił zrobić cokolwiek bardziej odkrywczego, od rana nie był w stanie choćby się poruszyć. Odkąd w niecodziennych warunkach dotarli do położonej przy granicy karczmy, Soren wytężał umysł w poszukiwaniu rozwiązania dla ich patowej sytuacji, jednak wyraźne otępienie i zmartwienie osobliwą dolegliwością towarzysza skutecznie uniemożliwiały skonstruowanie sensownie brzmiącej solucji. Zmarnował więc niemal całą dobę, doglądając pogrążonego we śnie kompana, a w chwilach jego świadomości zaczynał rozmowę, jakoby łudząc się, że przez prostą wymianę zdań zdoła rozewrzeć szpony, które zacisnęły się wokół i tak strzaskanych wspomnień. 
- To bezsensu. - warknął pod nosem, powstrzymując się przed krzykiem. Nie chciał zbudzić wycieńczonego psychicznie Vaeril'a. 
Nie mieli dokąd się udać, a wszelkie, choć odrobinę bezpieczne solucje zdawały się nieskuteczne. Acedia nie zamierzał nawet wysilać się, by je zaproponować - każda kolejna pomyłka mogła okazać się dla Iversena tragiczna w skutkach. Przez myśl młodzieńca przeszło nawet targowanie się z Derekiem, pozorne oddanie własnej skóry, by ocalić elfa - książę odrzucił jednak ten pomysł równie szybko, nie będąc w wystarczająco dobrym humorze, by ryzykować starcie z gwardzistą i niewątpliwie nadchodzące oszustwo. Za odrzuceniem tej opcji przemawiał również niespodziewany sojusz pomiędzy wojownikiem a dybiącą na życie Sorena Gildią. Z jednym przeciwnikiem najpewniej dałby radę, jednak doskonale wyselekcjonowani zabójcy mogli z łatwością splamić bruk krwią monarchy.  
- Psia jucha! - Tym razem nie powstrzymał cisnącego się na usta krzyku, co szybko poskutkowało nerwowym ruchem śpiącego Iversena.
Acedia zamarł w bezruchu, a gdy pogrążony w letargu kompan wyraźnie się rozluźnił, białowłosy przeklął pod nosem własną nieodpowiedzialność. Minuty, a może i godziny, mijały nieubłaganie, a chłopak wciąż nie był w stanie zebrać myśli, pozwalając stresowi zdominować go całkowicie. Pasmo wewnętrznych, pełnych goryczy rozważań przerwało niespodziewane przebudzenie się Iversena. Brunet powoli uniósł się do siadu, a wymalowane na jego twarzy ekspresje wyraźnie zdradzały, że związane ze spożyciem eliksiru bóle osłabły. Soren mimowolnie odetchnął z ulgą - czuł się winny za doprowadzenie do tej sytuacji. Gdyby tylko uważniej słuchał Ayany, gdy za dziecka próbowała napełnić go alchemiczną wiedzą. 
- Jak się czujesz? - zapytał, choć zmęczone, wyraźnie zdezorientowane od natłoku informacji oczy zadziałały jak odpowiedź sama w sobie - No tak, głupie pytanie. Przyniosę ci wody.
Uśmiechnąwszy się subtelnie, wstał w akompaniamencie strzykających kości i sprężystym krokiem zszedł na niższe piętro karczmy. Nie spodziewał się, że pierwsze od dłuższego czasu opuszczenie pokoju poskutkuje tak ogromnym szokiem. Z początku puste, pogrążone w przytłaczającej ciszy korytarze obecnie pękały w szwach od natłoku odzianych elegancko istot, których akcenty wyraźnie zdradzały, że przybyli z różnych stron świata. Soren zmarszczył wzrok, wyłapując w eleganckim tłumie kilka dobrze znanych sobie herbów, nie mając pojęcia, jak nazwać emocje, które rozlały się wówczas po jego ciele. W duchu dziękował samemu sobie, że po dotarciu do przybytku zdecydował się na kąpiel i zmianę odzienia - choć przywykł już do surowych warunków podróży, pewna część wciąż pragnęła prezentować się dobrze na tle podobnych sobie. Odetchnął więc głęboko, ostrożnie manewrując wokół zdecydowanie zbyt rozłożystych sukien i rozmawiających o polityce, znudzonych grup szlachty. Gdy finalnie dotarł do kontuaru, a jego głos zdołał przebić się przez panujący w karczmie gwar, właściciel jedynie skinął głową, znikając na zapleczu, zostawiając Acedię samemu sobie. Chłopak oparł się więc plecami o schludny, dębowy blat i korzystając z okazji, przypatrzył się bliżej kolorowym tłumom. Z doświadczenia wiedział, że skupisko społecznych elit nie wróżyło niczego dobrego. Dlaczego więc było ich tu tak wielu? Wytężał myśli, starając się znaleźć jakikolwiek pomysł, lecz jego odpowiedź sama pojawiła się tuż przed nim.
- Witam, młodzieńcze. - Z zamyślenia wyrwał go dobiegający z lewej głos.
Soren, jakby od niechcenia, odwrócił się w odpowiednią stronę, natrafiając wzrokiem na odzianego w błękit mężczyznę, którego aparycja wyraźnie wskazywała, że ma już swoje lata. Nieznajomy wyciągnął ku Acedii pokrytą zmarszczkami dłoń, a ten, nie chcąc wyjść na niewychowanego, uścisnął ją mocno i skinął głową w geście powitania.
- Alden Mast, rektor akademii medycznej. Rozumiem, że pan również wybiera się na bal Acediów? Niesłychane, że po tylu latach ponownie zdecydowali się go zorganizować. Podobno za czasów panowania królowej Amalthei serwowano tam aż 40 różnych deserów. - Staruszek nie przestawał mówić, a każde kolejne słowo sprawiało, że białowłosy czuł, jak uginają się pod nim nogi. Czyżby się przesłyszał?
- Czterdzieści dwa, żeby być dokładnym. - rzucił bez namysłu, próbując nie zdradzić swego zdenerwowania - Tak, ciężko uwierzyć, że znów otwierają wrota. - Zdanie wycedził niemal przez zęby. 
- Mam już swoje lata, zabawy nie są dla mnie, jednak, ah, jakich znamienitych gości można spotkać na swej drodze! - Klasnął w dłonie, zwracając tym uwagę kilku pobliskich szlachciców. - Przystojny z ciebie młodzieniec, czyżbyś chciał starać się o rekę księżniczki? Podobno uległa w końcu namowom królowej i zgodziła wyjść za mąż. Wielu będzie próbować wkupić się do tak szlachetnej rodziny.
Soren zmarszczył brwi, czując, jak strach gwałtownie przeradza się we wściekłość. Ślub, psia jucha. Jeśli ta parszywa imitacja władczyni choćby tknęła Zurie palcem, książę gotów był zaryzykować swe życie i osobiście poderżnąć jej gardło. Z drugiej strony nie wierzył jednak, że pełna wigoru, żądna przygód wojowniczka tak łatwo uległaby jej namowom. Siostra, którą zapamiętał, prędzej wyskoczyłaby z wieży, niż ugięła pod powinnością społeczną. Sama idea balu była dla Sorena czystą abstrakcją - coroczna tradycja, obchodzona w przeddzień urodzin Żelaznej Damy, zakończyła się wraz ze śmiercią Amalthei. Ursula musiała postradać wszystkie rozumy, skoro odważyła się bezcześcić tak ważne dla Terpheux obyczaje. Chłopak przezwyciężył jednak przeszywającą go wściekłość, kontynuując rozmowę, pojąc się zdobywanymi podstępem informacjami. I dopiero w chwili, gdy karczmarz w końcu pojawił się przed nim, wręczając tacę z naczyniami i baniak wody, Acedia skłonił się nisko, ostatecznie zakańczając dyskusję.
- Mam nadzieję, że spotkamy się na balu. - Skłamał, znikając w położonej niedaleko klatce schodowej. 
Balansując pomiędzy tłumem, Soren znalazł się w końcu w wynajętym pokoju, podając Vaeril'owi obiecaną szklankę wody. Milczał jednak, nie będąc pewnym, czy powinien podzielić się z kompanem informacjami, które pozyskał od nieznajomego. Nie możesz, musiałbyś w końcu zdradzić, kim jesteś - jego umysł jest już wystarczająco zdezorientowany.
- Coś się stało? - Głos Iversena przerwał pełną napięcia ciszę. - Wyglądasz, jakby coś cię trapiło. 
Soren zaśmiał się nerwowo, ukrywając twarz w dłoniach. Szaleńcze pomysły rozbrzmiewały w jego umyśle. I choć książę doskonale wiedział, że wiążą się one ze sporym ryzykiem i masą przygotowań, mogą stać się kluczem do całkowitego wyzwolenia Vaeril'a z sideł zaklęcia. Czy był jednak gotowy obnażyć się przed nim z sekretów? 
- Coś stało się w karczmie. Coś dzięki czemu mielibyśmy szansę ci ulżyć. - Nerwowo przygryzł wargę. - Ale, cholera, to ryzyko przekracza moje najśmielsze oczekiwania.
Ukradkiem spojrzał w stronę swego towarzysza, który jakby czekał na dalsze wyjaśnienia. Acedia odetchnął głęboko, powtarzając zabieg jeszcze kilkukrotnie, nim przemówił wyjątkowo drżącym głosem.
- Mój przyrodni brat...zna się na klątwach. Jestem pewien, że potrafiłby coś poradzić na twój stan. - Zacisnął pięść wokół zwisającego z szyi wisiora z rodzinnym herbem. - Ale dostanie się do niego nie będzie proste. 
- To znaczy?
Soren zacisnął pięści jeszcze mocniej, wbijając wzrok w podłogę. Czy po tych wszystkich łgarstwach i unikach naprawdę ma prawo powiedzieć mu całą prawdę? Zaryzykować wszystko, co posiada w imię planu, który nie ma stu procent szans powodzenia?
- Derek zna zaklęcie od mojej macochy. Jeśli zdołamy dotrzeć do źródła, mamy szansę to wszystko odkręcić. - Wciąż nie miał odwagi, by spojrzeć Iversenowi w oczy. - Vaeril...czy jeśli powiem ci coś ważnego, co znacząco wpłynie na sposób, w jaki mnie postrzegasz...znienawidzisz mnie?
Cisza. Przytłaczające milczenie wisiało w powietrzu, gdy elf z coraz mniejszym przekonaniem wpatrywał się w swego pogrążonego w panice towarzysza. Zachowujesz się jak tchórz, Sorenie. Białowłosy nie był gotów na odpowiedź - bał się, że usłyszy w niej gorzką prawdę, której obawiał się najbardziej na świecie. Zabrał więc głos, streszczając towarzyszowi wydarzenia, których doświadczył, gdy zszedł po wodę. Opisał rozmowę, mijanych ludzi, a także bal, który stanie się ich największą szansą. Gdy skończył, ponownie pogrążył się w milczeniu, co pewien czas ukradkiem spoglądając na siedzącego naprzeciw Vaeril'a. 
- Chyba czegoś nie rozumiem. Co twój brat i macocha mają wspólnego z królewskim przyjęciem? 
Gdyby stał, nogi najpewniej ugięłyby się pod ciężarem prawdy, którą przez tak wiele lat tłumił w sobie. Serce przyspieszyło tempa, a ręce zatrzęsły ze stresu. Mimo wszystko chłopak wykrzesał z siebie resztki sił, nawiązując pierwszy od dłuższego czasu kontakt wzrokowy pomiędzy nimi.
- Nigdy nie zdradziłem ci mojego nazwiska, ani powodu, dla którego Derek tak bardzo mnie nienawidzi, prawda? - zaczął niepewnie, mimo wszystko starając się, by zachować w sobie resztki godności - Nazywam się...Soren Emrys Acedia, fałszywie oskarżony następca trony Terpheux. Moja macocha manipulacją przywłaszczyła sobie prawa do korony. I podobnego rodzaju magii użyto na tobie. - Cudem powstrzymał łamiący się głos. Prawda okazała się dla niego znacznie cięższa, niż z początku zakładał. - Jej syn, Emilio, nienawidzi jej równie mocno co każdy człowiek przy zdrowych zmysłach. Jeśli mamy jeszcze choć odrobinę szczęścia do wyczerpania, jest on naszą jedyną nadzieją.
Zatrzymał się w pół słowa, raz jeszcze nie mając w sobie wystarczająco odwagi, by wytrzymać spojrzenie Vaeril'a. Spuścił więc głowę w geście pokory, czując się niczym wyczekujący egzekucji bandyta. Ostrze osądu wkrótce wbije się w jego kark, decydując o skrytej w mgle przyszłości. Cokolwiek by się nie działo,
błagam, nie znienawidź mnie do reszty.

[Vaeril? karty w końcu na stole.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz