środa, 29 stycznia 2020

Od Vaeril'a do Sorena

Głośne uderzenie drzwiami wyrwało elfa ze snu. Rozejrzał się po pokoju, wodząc wzrokiem za pakującym się w biegu białowłosym. Soren zarządził wymarsz.
- Nie, nie chcę - mruknął cicho Vaeril, szczelniej zagrzebując się w ciepły koc. Czuł się zbyt zmęczony, by opuścić bezpieczne łóżko. Pragnął pozostać w owej pozycji jeszcze przez dłuższy czas, jednak pod wpływem świdrującego wzorku białowłosego i ciągnącym się argumentom, elf uległ namowom i ospale podniósł się do siadu. Zmarnowany przeczesał dłonią włosy i nie spiesząc się wcale, wstał oraz wyjął czyste ubrania z torby. Kolejne zniecierpliwione westchnięcie kompana zmusiło go jednak do pośpieszenia się.
W końcu udało im się opuścić karczmę. Soren nie kwapił się, aby podzielić się zamiarami ze swoim towarzyszem, którego niemal siłą prowadził. Vaeril niekoniecznie podzielał energię białowłosego. Anioł kierował go przez kręte uliczki, aby ostatecznie dotrzeć do okazałego placu, w którego centrum stała fontanna. Elf próbował dopatrzyć się celu ich porannej wędrówki, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Czy to kolejny z szalonych i nieprzemyślanych planów anioła? Soren rozglądał się nerwowo, prawdopodobnie czekając na kogoś.
- Możesz mi wytłumaczyć, po co to wszystko? - Vaeril zażądał wyjaśnień, zatrzymując się przed białowłosym. Ten z kolei nie odpowiadał, jedynie wbił spojrzenie w powoli tracącego cierpliwość elfa. Brunet nie miał ochoty na żarty. Soren wziął głęboki oddech, jakby próbował się uspokoić. Iversen z każdą sekundą zaczynał się bardziej niepokoić.
- Ostatnie miesiące były najlepszym, co spotkało mnie w życiu przez ostatnie kilkanaście lat. - Zdawało się, że słowa wypowiadane przez anioła w pierwszej chwili nie dotarły do zaskoczonego Vaeril'a. Nim jednak zdążył się odezwać, Soren szybkim i drżącym głosem kontynuował wypowiedź:  - Nie żałuję ani chwili i cieszę się, że razem podróżowaliśmy. Dlatego nie pozwolę, żebyś nieświadomie popełnił moje błędy i podążył tą samą ścieżką. Mam nadzieję, że ci się poszczęści. Żegnaj, Vaelirze, cieszę się, że się poznaliśmy.
Nim elf zareagował, jego towarzysz rozpłynął się w powietrzu. Został sam w całkowicie nieznanym sobie miejscu. Rozejrzał się zdezorientowany, mając nadzieję, że Soren za chwilę pojawi się ponownie. Nic takiego jednak nie zaszło. Brunet nie wiedział, dlaczego białowłosy zostawił go tutaj. Do tej pory żył przekonaniem, że ich pożegnanie będzie wyglądać całkowicie inaczej i nadejdzie później. Nie czuł się gotowy na pozostanie samemu oraz nie potrafił odszyfrować zamiarów anioła. Czy jego kompan miał już dość ich wspólnej wędrówki? Szybko odrzucił tę myśl - przypominając sobie zachowanie Sorena. Coś, o czym nie wiedział, zmusiło białowłosego do wycofania się. Z czym nie potrafił się jednak zmierzyć, że pozostawił to zadanie na barkach elfa?
- Vaeril?
Znajomy głos wywołał dreszcze na plecach bruneta. Odwrócił się, spoglądając na swojego brata. Derek nie zmienił się. Niemalże wzrostu Sorena, jednak wydający się znacznie większy przez założoną zbroję, stanął w pełnej okazałości przed młodszym z elfów. Brat Vaeril'a wyciągnął ręce, by przywitać bruneta. Mniejszy z Iversenów odwrócił się jednak gwałtownie. Nie miał zamiaru pozwolić się dotknąć. 
Cała sytuacja ze zniknięciem Sorena z każdą chwilą stawała się dla Vaeril'a klarowniejsza. Białowłosy z jakiegoś powodu wiedział, że Derek się tutaj pojawi. Z innego starał się uniknąć z nim spotkania. Anioł wiedział o czymś więcej.
- Tak? - zapytał, najbardziej wrogo jak potrafił młodszy z elfów. Miażdżącym wzrokiem spoglądał w górę, ku oczom brata.
- Proszę, pozwól mi to wyjaśnić - zaczął Derek. Vaeril dopiero teraz dostrzegł zgniatany w ręce gwardzisty kawałek papieru. Ktoś go poinformował, że tutaj się spotkają. Elf doskonale wiedział, kto mógł dostarczyć ów list.
- Nie widzę tutaj nic do wyjaśniania - parsknął z irytacją brunet. - Zostawiłeś mnie. Porzuciłeś. Zapewne nawet nigdy o mnie nie pomyślałeś.
- To nie tak, jak myślisz - bronił się drugi elf. - Nawet nie wiesz, jak bardzo było mi ciężko. Wszystko ci wytłumaczę. Proszę, chodź ze mną do domu. Tam porozmawiamy na spokojnie.
Vaeril skrzywił się na posłyszaną propozycję. Nie obchodziło go, co ma do powiedzenia jego brat. Gwardzista zranił go, wbił nóż w plecy. Nie było nic, co by go broniło. Widząc jednak błagający wzrok Dereka, przystał na odwiedziny. Ruszył więc za rycerzem.
- Kim była osoba, z która rozmawiałeś, nim podszedłem? - Pytanie lekko zaskoczyło bruneta. Czy jego brat widział to nieszczęsne pożegnanie?
- To Soren - wyjaśnił krótko młodzieniec, starając się zignorować to, jak oczy Dereka dziwnie zalśniły. Miał złe przeczucia. 
***
Niemal przez całą resztę drogi towarzyszyła im cisza. Rycerz co jakiś czas starał się zagaić rozmowę, jednak młodszy z Iversenów albo odpowiadał półsłówkami, albo milczał.
Stanęli w końcu przed okazałą posiadłością gwardzisty. Na obszernym podwórzu bawiła się dwójka dzieci, które Derek przywołał ruchem ręki.
- Nessa, Ivar. - Elf dumnie przedstawił swoich potomków. - To wasz wujek, Vaeril.
Brunet niepewnie uśmiechnął się do bratanków. W innych okolicznościach może cieszyłby się z tego spotkania. Teraz nad chłopakiem ciążyło przekonanie, że to właśnie przez owe dzieci jego brat go porzucił. Wyrzucił tę myśl z głowy, kiedy usłyszał głośne ujadanie psa. Chwilę później podbiegł do nich duży, brązowy kundel, który nie myślał przestać szczekać.
- Już, Trzask, uspokój się. - Derek poklepał zwierzaka po głowie. - Nie ufa obcym, ale nie gryzie.
Vaeril pokiwał powoli głową. Jako rasowy kociarz nie przepadał za psami. Ominął więc Trzaska i dołączył do brata, który już czekał na niego u progu domu. Swoją drogą, kto tak nazywa zwierzaki?
W kuchni przywitała ich ładna elfka - żona Dereka, Seara. Miała ciemne, błękitne oczy i jasne włosy sięgające do pasa. Po przedstawieniu się, kobieta przytuliła swoje dzieci i zaprosiła Vaeril'a do stołu. Cała rodzina wyglądała na szczęśliwą, co niekoniecznie polepszyło humor elfowi. Był tutaj zbędny.
Wspólnie zjedli obiad, a Nessa, Ivar i ich matka rozeszli się do swoich zajęć. Bracia mogli w końcu porozmawiać w samotności.
- Może opowiesz mi, jak się tutaj dostałeś? - zaproponował Derek, opierając się łokciami o blat stołu. Zdawało się, że gwardzista naprawdę jest zainteresowany historią bruneta.
Vaeril rozpoczął więc relacjonowanie zdarzeń. Zaczął od momentu, w którym brat porzucił go. Chciał nadać dramatyzmu sytuacji. Nie ubarwiał opowieści - rzucał pojedyncze fakty. Niektóre rozwijał bardziej, o innych nie wspominał. Nie czuł potrzeby podzielenia się z Derekiem wszystkimi szczegółami przygody. Gwardzista zaś zdawał się szczególnie zaciekawiony momentami, w których pojawiał się Soren. Wtedy w jego oczach pojawiał się dziwny blask, który z każdą chwilą bardziej niepokoił młodszego elfa.
- Może opowiesz mi więcej o swoim towarzyszu? - zapytał w końcu mężczyzna, kiedy Vaeril zakończył wypowiedź.
- Myślałem, że będziemy rozmawiać tutaj o mnie - mruknął niezadowolony młodzieniec. - Soren to Soren. Bez niego by mi się nie udało.
- Chciałbym po prostu poznać osobę, która pomogła mojemu braciszkowi - wyjaśnił Derek śmiejąc się ciepło i wzruszając ramionami. - Myślisz, że spotkałby się z nami na rozmowę?
- Nie wiem - przyznał młodszy z elfów. - Nie mam nawet pojęcia, gdzie on teraz jest.
W swojej opowieści Vaeril pominął moment pożegnania z Sorenem. Właściwie, nie podzielił się z bratem prywatnymi informacjami o białowłosym. To nie była sprawa Dereka.
- Wspomniałeś, że nie przepada za Terpheux. - Brunet przypomniał sobie, że akurat ten jeden fakt wyrwał mu się w czasie opowiadania, a starszego elfa najwyraźniej zainteresowała owa sprawa. - Dlaczego?
- Uznajmy, że Soren łatwo zraża do siebie ludzi. - Vaeril starał się uciąć temat swojego towarzysza, jednak jego brat nie poddawał się łatwo.
- Terpheux to przecież ładne miejsce! Ludzie się nie skarżą, dobra władza...
- Spotkałem się z mniej przychylnymi opiniami - odparł brunet, przeczesując dłonią włosy. Ta rozmowa nie podobała mu się i cały czas zmierzała w niepokojącym kierunku.
Derek słysząc odpowiedź brata, zaśmiał się dość głośno, jakby była to najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszał.
- Królowa z przyjemnością wysłuchałaby twojej opowieści - przyznał, a z jego ust nie znikał uśmieszek. - Co o tym myślisz?
- Myślę, że z każdą chwilą zbaczamy z tematu - prychnął zniecierpliwiony Vaeril. Ostrzegany przez Sorena, nie miał zamiaru widzieć się z Ursulą. - Podzielisz się może w końcu ze mną informacją, dlaczego postanowiłeś mnie porzucić?
Twarz Dereka przybrała ponownie poważny wyraz. Mężczyzna podrapał się po karku i westchnął ciężko. 
- Więc, będę z tobą szczery. Przyczyniła się do tego młodość i głupota. Nie chciałem marnować swojego życia. Nawet nie wiesz, jak ciężko mi było!
- Tobie? - żachnął się młodszy z elfów, przerywając bratu. - Postanowiłeś więc rzucić wszystko i uciec? Genialnie! I tobie "było ciężko"? Póki co, to na to nie wygląda.
- Naprawdę przepraszam. Brnąłem w to dalej, obawiając się twojej reakcji na prawdę. Później spadły na mnie obowiązki gwardzisty i sam rozumiesz...
- Nie, nie rozumiem. Nie musiałeś po mnie wracać. Mogłeś po prostu wysłać posłańca, list czy innego cholernego gołębia! - Irytacja Vaeril'a z każdą chwilą wzrastała. - Rzuciłbym wszystko i starałbym się cię odnaleźć. Wystarczyłby jeden znak.
Derek wyglądał na lekko speszonego pod wpływem morderczego wzroku brata.
- Nie rozdrapujmy tego - rzekł spokojnie gwardzista. - Nie zmienimy przeszłości. Możemy jedynie pracować na lepszą przyszłość. Zobacz, udało ci się tutaj dotrzeć! Jestem z ciebie taki dumny!
- Ty tak na poważnie? Mam po prostu zapomnieć? - Młodszy z Iversenów zaśmiał się. - Nie. Zdajesz sobie sprawę z tego, że gdyby nie przypadkowo spotkana osoba, która zaproponowała mi morderstwo, najpewniej dalej czekałbym na cud, który nigdy by się nie zdarzył?
- Nie, nie o to mi chodziło... Masz prawo być zły...
- I taki jestem - prychnął Vaeril i spojrzał w stronę okna. Ściemniało się. - Dziękuję za gościnę, będę się zbierać. 
- Nie zostaniesz na noc? - Zaskoczenie, jakie wymalowało się na twarzy Dereka, podsyciło irytację młodszego elfa. Czy on naprawdę oczekiwał, że może wszystko naprawić jedną rozmową?
- Jak myślisz? - Vaeril narzucił na siebie swój płaszcz i podniósł torbę.
Gwardzista odprowadził go do drzwi.
- Uważaj na siebie - poprosił i wyciągnął z kieszeni sakiewkę, którą podał bratu. - Tuż za lasem jest gospoda. Zatrzymaj się tam. To jedno z najbezpieczniejszych miejsc w okolicy. Przyjdziesz do nas rano? Możemy wybrać się do królowej...
Młodszy elf nie odpowiedział, jedynie kiwnął głową i nie oglądając się za siebie odszedł w stronę drzew. Chciał wszystko przemyśleć w samotności. Derek zmienił się z charakteru. Brunet nie wiedział, co stało się z jego bratem, nie poznawał go. Przez całą rozmowę wydawał się bardziej zaintrygowany postacią Sorena, niż całą resztą historii. Mówiąc o białowłosym, Vaeril starał się zrozumieć, co ugryzło jego towarzysza. Dlaczego on też postanowił go zostawić? Dodatkowo, młodzieniec zdał sobie sprawę, że nie zdążył nawet podziękować kompanowi. Gdyby nie jego nagłe pojawienie, żyłby w nieświadomości. Teraz mógł zacząć wszystko od nowa. Elf jednak poczuł się wyjątkowo samotny. Nie miał osoby, do której mógłby się teraz zwrócić. 
***
Minął polecaną przez brata karczmę. Oczywistym było, że się tam nie uda. Nie miał również zamiaru wracać o poranku do Dereka. Elf miał prosty plan - odwiedzić jakąś karczmę i przeżyć noc. Nie obchodziło go już nic. Nie było osoby, miejsca, właściwie niczego, co trzymałoby go tutaj dalej. Soren najpewniej już dawno opuścił stolicę.
Zatrzymał się przed jakąś gospodą. Melina nie wyglądała zbyt przyjaźnie, a dobiegające z niej krzyki nie zachęcały do odwiedzin potencjalnych gości. Vaeril'owi to jednak nie przeszkadzało. Wszedł do środka i zajął miejsce zaraz przy barze. Nie znał języka, więc z niemałą trudnością udało mu się cokolwiek zamówić. Cena mu nie przeszkadzała. Dzisiaj pił na koszt Dereka. 
Duszkiem opróżnił pierwszy kieliszek. Na gorzki, znajomy smak skrzywił się nieznacznie. Nie robiąc sobie dłuższej przerwy, zamówił kolejny. Nie przejmował się swoją słabą głową. Pragnął zapomnieć i odreagować. Dodatkowo, był dorosłym i wolnym człowiekiem. Mógł robić to, na co miał ochotę. 
Z każdym kolejnym opróżnionym naczyniem elf tracił kontakt ze światem. W międzyczasie postawił wszystkim innym gościom dwie kolejki i dołączył się śpiewu właściwie nieznanej sobie piosenki. Język plątał mu się przy wymyślaniu rytmicznych słów. 
Kryzys nastał w momencie, kiedy podarowana sakiewka zaczęła świecić pustkami. Vaeril zaczął rozważać sięgnięcie do własnych oszczędności skrywanych na dnie torby. Powstrzymał go od tego barman, który właśnie napełnił jego kieliszek. Elf spojrzał pytająco w kierunku mężczyzny, który wskazał ręką siedzącego nieopodal chłopaka. Ten delikatnie pomachał w stronę bruneta ręką. Vaeril z kolei uśmiechnął się do niego szeroko. 
Rogaty młodzieniec przemówił do Iversen'a. Oczywiście językiem, którego nie rozumiał.
- Nie mam pojęcia, co do mnie mówisz, gościu - odparł elf, śmiejąc się głupkowato. Ostatecznie udało im się nawiązać wspólny język przy pomocy gestów czy różnego rodzaju onomatopei. Rogacz co chwila kupował Vaeril'owi kolejną dolewkę. Brunet doskonale zdawał sobie sprawę, o co chodziło chłopakowi. Brnął w to jednak dalej. W końcu nieczęsto pojawia się okazja picia za darmo. Blondyn objął elfa ramieniem. Iversen nie odepchnął go. W tym momencie, chociaż nie chciał się do tego przyznać, zdecydowanie potrzebował czyjejś bliskości. Nawet kogoś całkowicie obcego. 
Elf czuł, jakby jego głowa miała zaraz eksplodować. Wszystko wokoło wesoło wirowało, pozbawiając Vaeril'a zdolności utrzymania w pionie. Wtedy brunet stwierdził, że wspaniałym pomysłem będzie oparcie się o siedzącego obok blondyna. Starał się więc przesunąć do niego swoje krzesło. Rzeczywistość okazała się jednak wyjątkowo brutalna. Przy poruszeniu wysokiego stołka, całkowicie stracił równowagę i zaliczył mocne uderzenie o podłogę, jednocześnie wylewając na siebie zawartość trzymanego w ręce kieliszka. Elf przewrócił się na plecy, a blondynowi dał znak dłonią, że wszystko jest w porządku. Nie miał jednak siły podnieść się z ziemi. Zasłonił twarz ręką, próbując zebrać umykające myśli. Zdał sobie sprawę, jak nisko, dosłownie i w przenośni, upadł w tym momencie.  

 [Soren, ratuj go, proszę]

wtorek, 28 stycznia 2020

Od Sorena do Vaeril'a

Jego nogi samoistnie skierowały się do odpowiedniego namiotu, jakby rozumiejąc, czego pragnął wówczas najbardziej. Woń jej perfum i stłumione westchnięcie powitały go już sekundy po odsunięciu szkarłatnej kotary, a nikły uśmiech rozświetlił twarze obydwu monarchów. Nie potrzebowali słów, by ponownie złączyć się w jedno, stykając rozgrzanymi z żalu ciałami - Soren, choć jeszcze kilka dni temu uznawał spotkanie z siostrą za koszmar, którego nigdy nie chciałby doświadczyć, wówczas, gdy miał ją w zasięgu ręki, trzymając w zabliźnionych ramionach, marzył jedynie, by czas stanął w miejscu. Słone łzy spływały po ich policzkach, gdy w pośpiechu rzucali ku sobie płynące z serca ostrzeżenia i zapewnienia, że niedługo ponownie się spotkają. Starszy Acedia odczekał jeszcze chwilę, nim dobrowolnie oswobodził siostrę z czułego uścisku i wytarłszy zaczerwienione od płaczu oczy, opuścił ją po raz kolejny, powracając do skrytego w mroku Vaeril'a.
I choć po spędzonych razem miesiącach oboje powinni przywyknąć do pospiesznie podejmowanych decyzji, podszytych czystym szaleństwem, każda kolejna przygoda napełniała ich serca nieznaną dotąd odmianą podekscytowania i stresu. Soren uśmiechnął się jednak, po raz kolejny skrywając swe prawdziwe emocje pod starannie dobraną maską. Gnając za utraconym przez Iversena szczęściem zbiegli z garnizonu, pod osłoną nocy umykając świdrującym spojrzeniom zakutych w zbroję strażników. Wraz z chwilą, w której ich stopy uderzyły o miękkie podłoże, tak odmienne od obozowej piaskownicy, oboje odetchnęli z ulgą. Brunet uśmiechnął się szeroko, najpewniej zdając sobie sprawę, że w tamtym momencie nic nie stało im na przeszkodzie w odnalezieniu Dereka - Soren z całego serca pragnął cieszyć się fortuną elfiego kompana, jednak odbijające się echem przekonanie o niechybnej zgubie skutecznie pochłaniało całą jego uwagę. Musiał poświęcić się dla Vaeril'a, po tym wszystkim był mu to winien. Gdy lodowate powietrze otulało jego rozgrzaną z wysiłku skórę, myślał jedynie o tym, jak uciec, nim ich wspólna historia osiągnie punkt kulminacyjny.
***
Trwali w bezruchu już od dłuższego czasu, powoli tracąc nadzieję na pojawienie się starszego Iversena, a przynajmniej w mniemaniu Acedii dalsze oczekiwanie zdawało się bezcelowe. I choć kilkukrotnie próbował przekonać Vaeril'a, by zrezygnowali, upatrując w całym zamieszaniu idealną okazję do ocalenia własnej skóry, brunet pozostawał głuchy na wszelkie prośby. Chcę poczekać. Białowłosy nerwowo przygryzł wargę, stukając palcami o rękojeść przyczepionego do pasa puginału. Czekali więc, a Soren nie odezwał się już ani słowem, czując, że wisząca w powietrzu, desperacka walka o własne życie wkrótce sprawi, że rozpłacze się niczym dziecko, znacząco tracąc w oczach swego towarzysza.
Chwila prawdy zdecydowała w końcu nadejść, pojawiając się w drzwiach obserwowanego przezeń domu. Żywa kopia Vaeril'a, wyraźnie zirytowana bezowocną podróża do sąsiedniego królestwa, lecz zadowolona ze spotkania z rodziną, weszła do środka, nie odwracając się za siebie. Książę uniósł brwi w pytającym geście, niepewny, dlaczego młodszy Iversen nie odezwał się choćby słowem, by zwrócić na siebie uwagę brata, którego tak desperacko wyglądał, jednak wystarczyło jedno spojrzenie w stronę przepełnionej żalem twarzy, by zrozumieć, co tliło się wówczas w jego głowie.
- Przepraszam cię - Jego słowa ociekały dobrze znaną Sorenowi rozpaczą. - To wszystko było tak bezsensowne. Tyle poświęciliśmy na tego śmiecia, a on na to nie zasługiwał. Mogłem zostać w Ekhynos - dodał ciszej, ukrywając twarz w dłoniach. - Oszczędziłbym ci tego wszystkiego. Tak bardzo mi przykro. 
Acedia milczał, nie potrafiąc wydusić choćby słowa pocieszenia. Nie dlatego, że cała sytuacja go przytłoczyła, chłopak najzwyczajniej doskonale rozumiał, jak destrukcyjne okazuje się przekonanie, że własna rodzina wbiła ci nóż w plecy. Gdy zimne ostrze przecina twą skórę, a potoki łez usuwają strzaskane fragmenty zaufania, nie ma siły, która potrafiłaby uśmierzyć ból. Znalazł się w podobnej sytuacji cztery lata temu, doskonale rozumiał, jak potężny bagaż emocjonalny zrzucono właśnie na elfickie ramiona, siłą wyrywając resztki dziecięcych marzeń o odnalezieniu brata i związanej z tym sielance. Soren westchnął ciężko, ze smutkiem wpatrując się w roztrzęsionego bruneta - po raz kolejny czuł się bezsilny w starciu z rodzinnymi problemami, które jemu samemu od dawna wymknęły się spod kontroli. Czuł się winny. Choć przez całą podróż dręczyło go przeświadczenie, jakoby niszczył kompanowi życie, dopiero teraz, gdy ukazał swe prawdziwe emocje, Soren poczuł, jak grunt osuwa się mu pod nogami. Gdybym nie zaproponował ci tego idiotycznego planu, byłbyś bezpieczny. Milcząc, odważył się jedynie położyć swą zabliźnioną dłoń na plecach towarzysza, subtelnie poruszając nią w górę i w dół. Jestem tu dla ciebie, nie zostałeś całkowicie sam. Z całego serca pragnął wykrzyczeć te słowa, jednak przeświadczenie, jakoby mógł jeszcze bardziej zaognić sytuację, sprawiło, że ograniczył się do desperackich marzeń, że Vaeril odczyta niewerbalne sygnały. Delikatne gesty zdawały się jednak zbyt błahe w obliczu łkającego elfa o złamanym sercu, a Soren czuł, że każda przelana przezeń łza ściekała również po jego anielskich policzkach. Impulsywnie owinął więc swe ramię wokół torsu chłopaka, przyciągając go bliżej siebie. Wpleciona w brązowe kosmyki dłoń gładziła przepełnione negatywnymi myślami lico, a wykrzywione w pocieszającym uśmiechu usta szeptały głuche pocieszenia. Nie jesteś sam.
- Jeszcze nie wszystko stracone. - mruknął najpewniej, jak tylko potrafił, choć doskonale wiedział, że słowa na niewiele się zdadzą - Bycie głową rodziny i posada gwardzisty są wymagającymi zajęciami, zwłaszcza gdy służy się komuś takiemu jak Ursula. - W głębi serca cieszył się, że Vaeril nie mógł zobaczyć obrzydzenia, jakie wywołało wypowiedzenie macoszego imienia. - Nie zaszliśmy tak daleko, żeby teraz odpuścić. Kochasz Dereka i jestem pewien, że on ciebie też. 
Nie rozumiał, dlaczego wciąż brnął w to bagno, które z każdą chwilą wciągało go coraz głębiej. Mógł odejść, przekonać Vaeril'a, jak bestialski i niewarty uwagi okazał się jego brat, lecz z jakiegoś powodu recytował moralizatorskie formułki, namawiając towarzysza, by próbował dalej. Prosisz się o śmierć, Sorenie. Białowłosy nie darzył starszego Iversena żadną sympatią od chwili, gdy dowiedział się o pełnionej przez niego posadzie i niezaprzeczalnie morderczych intencjach, które kierował w stronę młodego monarchy - uraz przerodził się jednak w szczerą niechęć, gdy na własne oczy przekonał się o otaczającym Dereka dobrobycie, podczas gdy jego młodszy brat ledwo wiązał koniec z końcem, z nadzieją czekając na powrót brata, który nie zamierzał nadejść. Acedia był wściekły, jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że dla dobra Vaeril'a nie mogli zrezygnować, nie w chwili, gdy wciąż istniał cień szansy na ponowne zjednoczenie Iversen'ów. 
Wypuścił w końcu elfa z żelaznego uścisku, w milczeniu oczekując jakiejkolwiek reakcji, która poprowadziłaby ich dalej. Roztaczająca się wokół nich cisza, przerywana jedynie przez nieregularne pociągnięcia nosa stawała się wręcz przytłaczająca, a Soren czuł, że jeśli potrwa jeszcze przez chwilę, zmuszony będzie wziąć sprawy w swoje ręce. Ku szczęściu, a może i nie, obu z nich, Vaeril odkaszlnął w końcu, ospale podnosząc się do pionu.
- Chodźmy stąd. - Drżący głos napełnił Acedię nowym rodzajem desperacji.
Otarłszy rękawem resztki łez, brunet zaczął iść przed siebie, a płynąca od niego żałość sprawiła, że Soren czuł coraz większą ochotę przytulenia chłopaka po raz kolejny i nieustannego zapewniania, że jeszcze nie wszystko stracone. Powstrzymał jednak swe niespodziewanie uprzejme zapędy, mozolnie krocząc za przybitym towarzyszem. 
***
Po ciągnącej się w nieskończoność bezsłownej wędrówce wylądowali w nieznanej żadnemu z nich karczmie, wyglądającej jednak na tyle solidnie i bezpiecznie, by zaufać jej na choćby jedną noc. Soren zapłacił za obydwa łóżka, zaprowadzając wciąż rozżalonego Vaeril'a na górę. Mężczyźni usiedli na przeciwległych łóżkach, a zagęszczająca się atmosfera sprawiła, że Acedia z każdą chwilą coraz bardziej pogrążał się w szaleństwie. Poczucie winy zdawało się wręcz przytłaczające, potęgowane dodatkowo widokiem zaczerwienionych od płaczu oczu bruneta. Chłopak niewątpliwie cierpiał, a Soren czuł, że gdyby nie ciążące nad nim fatum, Vaeril nigdy nie musiałby posmakować tak dotkliwego cierpienia. Gdyby tylko nie upił się tamtego dnia w Ekhynos, gdyby tylko nie dał się przytłoczyć emocjom po nieszczęsnym kontrakcie, wszystko skończyłoby się szczęśliwie. Cholerna Gildia, cholerna korona. Głowa pękała wręcz od widm minionych wydarzeń i wewnętrznego konfliktu pomiędzy własnymi pragnieniami a złożoną Iversen'owi obietnicą - rycerski honor sprawił w końcu, że białowłosy gwałtownie stanął na nogach, rzucając jedynie szybkie wyjaśnienie, jakoby zamierzał udać się do miasta, by uzupełnić zapasy. W mgnieniu oka opuścił karczmę, porywając w pospiechu skrawek rzuconego na jednym ze stołów papieru i leżące nieopodal pióro. Jego plan zdawał się szalony, jednak jeśli Derekowi choć trochę zależało na młodszym bracie, a książę szczerze wierzył, że tak właśnie było, nie mieli nic do stracenia. Spisany w pośpiechu list, pozbawiony jakichkolwiek danych osobowych, zawierający jedynie lokalizację i dokładną godzinę, miał posłużyć jako karta przetargowa dla lepszej przyszłości jednego z nich. I choć przez dłuższą chwilę walczył sam ze sobą, w końcu pozostawił ją na progu obserwowanego wcześniej domu, pukając ile sił w masywne, drewniane drzwi. Przeskoczył wraz z chwilą, gdy klamka zachybotała niepewnie, zwiastując nadejście jednego z domowników. W głębi swego bijącego z przerażenia serca błagał jedynie, by nie pomylił się co do Dereka.
***
- Wstawaj, wychodzimy. - Jego głos zdawał się władczy, podobny do tego, jakim jego ojciec zwykł wydawać rozkazy. - Nie mamy chwili do stracenia.
Wparował do wynajętego pokoju bez zapowiedzi, wyraźnie zaskakując wciąż przygaszonego Vaeril'a. Chłopak oponował, nie mając najmniejszej ochoty opuszczać ciepłego lokum, jednak seria królewskich, surowych spojrzeń i hiperbolizowanych argumentów sprawiły, że brunet przystał na kolejną szaleńczą propozycję swego towarzysza. Soren niemal siłą wyciągnął chłopaka na zewnątrz, kierując pomiędzy krętymi uliczkami, by w końcu zatrzymać się pod jednym z najbardziej charakterystycznych miejsc Amilieu - pomnikiem na cześć żelaznej damy, fontannie, służącej za osobliwe centrum stolicy. Acedia zwolnił kroku, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu gościa, którego zaprosił na niespodziewaną rozmowę i ku własnej uldze spostrzegł, że ten jeszcze się nie pojawił.
- Możesz mi wytłumaczyć, po co to wszystko? - Vaeril zatrzymał się gwałtownie, żądając odpowiedzi. 
Białowłosy milczał, próbując odnaleźć odpowiedni sposób, by przekazać towarzyszowi wszystko to, co kłębiło się w jego głowie. Już niedługo wszystko dobiegnie końca. Cisza przeciągała się w nieskończoność, gdy Soren starannie układał swą pełną goryczy wypowiedź, lecz dźwięk ciężkich, stanowczych kroków, który nagle rozległ się w jednej z dalszych uliczek skutecznie zmusił go do działania.
- Ostatnie miesiące były najlepszym, co spotkało mnie w życiu przez ostatnie kilkanaście lat. - Zimny pot spływał mu po plecach, a głos przyspieszał wprost proporcjonalnie do stukotu żołnierskich butów. - Nie żałuję ani chwili i cieszę się, że razem podróżowaliśmy. Dlatego nie pozwolę, żebyś nieświadomie popełnił moje błędy i podążył tą samą ścieżką. - Odruchowo położył dłoń na rękojeści puginału. - Mam nadzieję, że ci się poszczęści. Żegnaj, Vaelirze, cieszę się, że się poznaliśmy.
Wraz z ostatnim wypowiedzianym słowem rozpłynął się w powietrzu, przeskakując na jeden z okrytych cieniem stropów. Odetchnął z ulgą, opierając się plecami o lodowatą ścianę budynku. I choć serce bolało go z żalu, że to najprawdopodobniej ostatni raz, gdy zobaczył Iversena, doskoanle wiedział, że dla bezpieczeńśtwa ich obu nie mógł dłużej przy nim pozostać. Sklecone w pośpiechu, lecz całkowicie szczere pożegnanie zdawało się teraz zbyt ubogie, wyzbyte z odpowiednich emocji, jednak Soren czuł, że gdyby spędził pod fontanną choćby sekundę dłużej, Derek bez zawahania poderżnąłby mu gardło.
Zamknął oczy, ignorując ból związany ze świeżozagojonymi ranami, gdy znajomy głos wytrącił go z równowagi. Nie mógł odejść, nie dopóki na własne oczy nie upewni się, że Vaeril jest bezpieczny. Zresztą i tak nie miał gdzie się podziać. Przykucnął więc pod dachem i upewniwszy się, że zajął pozycję, z której z całą pewnością nie zauważy go żaden z braci, trwał w bezruchu, obserwując zaimprowizowane spotkanie obydwu Iversenów.

[Vaeril? I'm so sorry]

piątek, 24 stycznia 2020

Od Danny'ego do Vaaset'a

- Mam nadzieję, że kiedyś zgnije w lochu – od jakiegoś kwadransa słuchałem narzekań na króla Roberta, przez mojego nowego pracodawcę. Przyjechałem do Behobes w celu zarobków, ponieważ usłyszałem, że od niedawna brakuje tu rąk do pracy; coś specjalnego dla mnie. Aktualnie zatrudniłem się u jakiegoś rybaka, którego ryby schodziły w zaskakującym tempie. Ja się zajmowałem rozkładaniem towaru albo zamrażaniem ryb oddechem (za tę moc dostałem podwójną zapłatę, gdyż właścicielowi strasznie na tym zależało). Chociaż po dłuższym czasie stało się to męczące, postanowiłem to zignorować. Nie wiadomo kiedy znajdę taką drugą opłacalną robotę. Tak więc od godziny ósmej rano sprzedawałem najróżniejsze ryby, a o dwunastej, śmierdziałem tak jak one i byłem po prostu padnięty. Na moje szczęście nie było więcej morskich owoców do zamrażania, ponieważ dostawa przyjeżdża tylko do południa i gdyby szef się nie podzielił ze mną tą informacją, zrezygnowałbym ze względu na zdrowie. Jednak się udało. Chwilowo miałem dobrą płacę i śmierdzące dłonie.
W Behobes byłem dość często i nie przeszkadzała mi tutejsza władza. Słyszałem już wiele historyjek na temat króla i różnych organizacji, chcących go powalić, nasłuchałem się jeszcze więcej plotek o jego żonie i kochankach, a jeszcze więcej wyszydzeń na jego temat. Ogólnie rzecz biorąc; większość ludzi go nie trawiła (a jednak się kłaniali). Nie interesowała mnie polityka, zamiast tego zachwycałem się pięknym widokiem morza, które stąd, według mnie, było najpiękniejsze. Udało mi się nawet wynająć mieszkanie, z którego okna mogłem podziwiać kawałek oceanu.
Kiedy moja praca dobiegała końca, przyszła kobieta, która zamówiła u rybaka ileś dekagramów ryby, ale takiej malutkiej, którą można złapać na brzegu. Mężczyzna przyjął ofertę, ale to nie on miał się tym zająć, tylko ja. Nie miałem żadnego doświadczenia w łowieniu ryb, nie potrafiłem nawet takiej złapać na wędkę i robaka, a szef kazał mi to zrobić siecią. Gdy objaśnił mi, co dokładnie mam robić, zgodziłem się, nie wydawało się to takiej trudne. Wystarczy zamoczyć, poczekać aż przypłyną i szybko ją podnieść. Z siecią na ramieniu ruszyłem do wody. Do zachodu słońca zostało kilka godzin, więc nie martwiłem się późnym powrotem. Dotarłszy na brzeg, spojrzałem na wodę. Była spokojna, aż nabrałem ochoty na pływanie, ale zamiast tego ściągnąłem tylko buty i spodnie, po czym wszedłem do wody, mniej więcej do połowy ud. Była zimna, po moim ciele przeszły dreszcze. Gdy przyzwyczaiłem się do temperatury, wrzuciłem sieć do wody i czekałem.
Prób było dwie, dopiero za trzecim razem udawało mi się wyciągać ryby, a gdy wiedziałem już, jak szybko i jak należy wyciągać sieć, zacząłem wierzyć, że jednak mi się uda. Patrzyłem na wodę, na sieć leżącą w piachu i na małe rybki, które zaczęły się pojawiać przy moich nogach. Musiałem się zmusić, aby nie poruszyć palcami, kiedy mnie skubały, a gdy było ich wystarczająco dużo, pociągnąłem do góry. Kilka deko to nie dużo, więc nie martwiłem się, że łapie ich niewiele. Tym jednak razem moją uwagę przykuła jedna, lśniąca rzecz – była to złota bransoleta. Zdziwiony poluzowałem sieć, by ją stamtąd wyciągnąć i jak na złość rybom udało się wtedy zwiać. Nie przeszkadzało mi to, bo w tej chwili zaciekawiony byłem ów rzeczą. Wyciągnąłem ja z sieci i zacząłem przeglądać, kiedy nagle przede mną pojawiło się morskie stworzenie.
- To moje – oznajmił niskim tonem. Zdziwiony widokiem syreny zrobiłem kilka kroków do tyłu, przypadkowo zaplątując stopy w sieci i się wywracając do tyłu. Zamoczyłem się po sam czubek głowy, na szczęście szybko udało mi się podnieść i nie utopić. Wytarłem pospiesznie twarz i otworzyłem oczy, widząc przed sobą syrenę. Znaczy… samca syreny. Szaroskóry mężczyzna o grubych ciemnych włosach, w których zobaczyłem kilka złotych ozdób, obserwował mnie złotymi oczami, na jego twarzy malowała się ogromna powaga. Wyciągnąłem w jego stronę rękę z bransoletą. Jak to miałem w zwyczaju, popatrzyłem mu w oczy. Były takie hipnotyzujące… śliczne… nie mogłem oderwać od niego wzroku, gdy nagle poczułem ukłucie w gałkach, kiedy Sabram postanowił wyciągnąć mnie z transu i sprawił, że poczułem ból, podobny do wsadzenia palców w oczy.
- Auć – odsunąłem się instynktownie i przycisnąłem dłonie do oczu. Kiedy przestały mnie boleć, zabrałem ręce i tym razem spojrzałem w dół, zdając sobie sprawę, że czegoś mi brak. - Gdzie moja sieć? - odwróciłem się wokół własnej osi, wytężając wzrok, aby zobaczyć coś spomiędzy mętnej wody, gdy nagle się okazało, że ponownie się w nią zaplątałem i wywróciłem się do wody.

<Vaaset? Daj dla dzieciaka sieć>

Od Zdenki do Heskella

Droga powrotna z Sasiunki do Lahlaity nie należała do najprzyjemniejszych. W obawie przed pościgiem musieli bowiem zrezygnować z podróży gościńcem i wybrać przeprawę przez sosnowy las pogrążony w zimowym letargu. Konie dosłownie grzęzły w ponad metrowych zaspach, a lodowaty podmuch szczypał odsłonięte twarze wędrowców. Nie było jednak mowy o postoju czy powrocie na główny trakt. Śpieszyli się by jeszcze przed świtem dotrzeć do posiadłości Nur-hanów i w ten sposób ukryć swoją nocną wyprawę przed podejrzliwym ojcem.
Pierwsza szła wielka długowłosa klacz imieniem Kopytko, która z niespotykanym uporem przedzierała się przez zaspy śniegu torując drogę dla pozostałych, mniej masywnych wierzchowców. Jej jeździec rozglądał się czujnie i nasłuchiwał odgłosów pogoni, przeczuwając, że mimo wysadzenia głównej bramy kasztelu starego Halkera, ich tropem mogło już ruszyć conajmniej dziesięciu uzbrojonych po zęby ludzi napędzanych pragnieniem zemsty. Volf nie chciał jednak rozlewać kolejnej krwi, na tamtą noc wystarczył im jeden trup. Wystarczyło, że Halker leżał w swoich jedwabnych pościelach z poderżniętym gardłem i oczami wywróconymi na drugą stronę.
Zaraz za Volfem jechał widocznie już znudzony podróżą Yerik, który tak jak brat rozglądał się na około, jednak nie w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń, ale by choć trochę zabić nudę. Nerwowo poprawiał wełniany szalik, aż w końcu zaczął z braku innego zajęcia żuć jego skrawek. Smakował dymem i spalenizną.
Na samym końcu grupy szedł ze smętnie spuszczoną głową Płomyczek, niosąc na swoim grzbiecie zatopioną w myślach Zdenkę. Co jakiś czas dziewczyna dawała wierzchowcu znak, żeby choć trochę przyśpieszył, bo zostają wyraźnie w tyle, ale uparte zwierzę wydawało się zupełnie nie przejęte jej poleceniami. W końcu Zdenka przestała nalegać i tylko z jeszcze większą zjadliwością zeskrobywała z rękawiczek zaschniętą krew Halklera. Nie przeżywała jego śmierci w żaden znaczący sposób, po prostu nie chciała by ojciec ją zauważył i nabrał podejrzeń. To było tylko kolejne zlecenie. Kolejne na ich bardzo długiej liście. Problem w tym, że po raz pierwszy przyjeli jakieś za plecami Umberto i tak też je wykonali. Pod osłoną nocy, upiwszy wcześniej ojca do nieprzytomności, ruszyli do Sasinuki.
Początkowo szło im świetnie. Wkradli się niepostrzeżenie do kasztelu, obezwładnili straże, a później Zdenka jednym zdecydowanym ruchem poderżnęła gardło Halkerowi. Problem polegał na tym, że zobaczyła to wracająca z wieczornej zabawy służąca i zaczęła wrzeszczeć z przerażenia. Volf, Yerik i Zdenka uciekali więc w popłochu popędzani przez dzwony alarmowe oraz pokrzykiwania świetnie wyszkolonych żołnierzy.
Po trzech godzinach podróży przez śnieżne zaspy dotarli do zamarzniętego jeziora niedaleko Lahlahiny. Konie niechętnie weszły na lodową taflę, ale zachęcane przez jeźdźców ruszyły ostrożnie stawiając kopyta. Kręcące się na przeciwnym brzegu renifery obserwowały je bardzo uważnie, gotowe w każdej chwili do ucieczki.
Niespodziewanie Yerik wydał z siebie coś co najprawdopodobniej miało przypominać wycie wilka, ale brzmiało bardziej jak bardzo żałosny skowyt człowieka, któremu upuszczono ciężki przedmiot na stopę. Nie wiadomo czy renifery faktycznie wzięły mężczyznę za potencjalne zagrożenie czy zwyczajnie wystraszył je nagły dźwięk, ale szybko się oddaliły by ostatecznie zniknąć za jednym z pagórków.
— Yerik, ty urodzony dupku — syknął wściekle Volf. — Co ci strzeliło do tego durnego łba?
— Tak właśnie dziękuje się bratu za uratowanie życia. Gratuluję panu. Ma pan niezwykłą lekkość w wypowiedziach, wiedział pan o tym?
— Przecież mogłeś tym swoim durnowatym jękiem wydać nasze położenie ludziom Halklera. — Volf starał się mówić jak najciszej, ale jego głos i tak był wyjątkowo głośny. — Jesteśmy przecież na jeziorze, do tysiąca dziwek Utti, mogli by nas tu wystrzelać jak kaczki.
— Po pierwsze — zaczął z wyraźną wyższością w głosie Yerik. — To nie był żaden jęk, tylko prawdziwe wilcze wycie. — Musiał zrobić drobną pauzę, bo Volf upiornie zarechotał. — A żebyś wiedział dupku. Po drugie jak się te renifery rozbiegną to zostawią dużo śladów, co może ukryć nasz trop i Halker nas nie znajdzie.
— Halkert przecież nie żyje — wtrąciła się Zdenka.
— Na najświętszego, przecież wiem. Chodziło mi o jego ludzi. — Yerik był wyraźnie dotknięty. — To się nazywa skrót myślowy, Zdenka.
— Yerik, zamknij jadaczkę, bo zaraz ci wyrwę ten twój jęzor — odezwał się znowu Volf. Brat mu jednak nie odpowiedział widocznie rozumiejąc, że żarty się skończyły. Volf faktycznie wyrwał już jednemu gadule język, kiedy ten notorycznie obrażał Zdenkę. Od tamtego czasu Nur-hanowie nie mają więcej wstępu do Parvi.
***
Świtało już kiedy rodzeństwo wjechało z lasu niedaleko posiadłości.
Ciepłe promienie słońca ześlizgiwały się po kamiennych ścianach ogromnego trzykondygnacyjnego budynku ze skąpą czerwoną dachówką pokrywają jego szczyt. Okna miał wąskie i nieliczne, ale w południowej części posiadłości znajdowało się kilka z kolorowymi witrażami zamiast szyb.
Volf, Yerik i Zdenka ruszyli najpierw w kierunku stajni, czyli praktycznie rzecz biorąc mniejszej wersji dworku, stojącej tuż obok niego i placu ćwiczebnego, który teraz w całości pokryty był przez padający dzień wcześniej śnieg.
Yerik zagwizdał czysto, na co jadący obok niego Volf wychylił się z siodła i trzepną brata w głowę.
— Chcesz, żeby cię ojciec usłyszał?
Wściekły Yerik chciał oddać uderzenie, ale starszy mężczyzna wykonał w odpowiednim momencie szybki unik o mało nie spadając ze swojej klaczy.
— Ojciec jest zalany w trupa i może słyszeć co najwyżej własne chrapanie!
— Volf ma rację. Już raz nas wydałeś — powiedziała twardo Zdenka.
— Co? Kiedy niby?
— Rok temu. Tiola.
Yerik zacmokał.
— Przepraszam bardzo. Ten garnek spadł przez to że szafka była źle zrobiona. Zdarza się przecież, że produkują krzywe. Nie konfabuluj mi tutaj.
— To twoja wina — nie odpuszczała Zdenka.
— Nieprawda.
— Twoja.
— Nie.
— Tak.
— Nie.
— Kto pierwszy przy stajni ten ma racje. — Powiedziawszy to Zdenka spięła konia i ruszyła galopem w kierunku mniejszego z budynków.
Wiatr zwiał jej kaptur i odsłonił niedbale związane rude włosy, sterczące we wszystkich kierunkach. Cieszyła się z tego nagłego przyśpieszenia po wielogodzinnej monotonnej podróży. Jednak tuż przed stajnią gwałtownie szarpnęła za lejce i Płomyczek stanął dęba nerwowo prychając.
Oczy Zdenki otworzyły się szeroko ze zdziwienia. Wstrzymała oddech.
Umberto siedział niedbale na jednej z beczek obok boksów dla koni i beztrosko palił fajkę.
— Nie śpieszyło wam się szczególnie, dzieciaki.
Na widok ojca Volf i Yerik, którzy dotarli do stajni chwilę po Zdence, od razu zeskoczyli z koni.
— Ojcze, co ty tu robisz? Wszystko dobrze?
Umberto zaśmiał się upiornie.
— Nie uwierzycie jakie się tu rzeczy wyrabiały. Ale chodźmy do środka. Na pewno musicie być zmęczeni. Zapraszam. Zapraszam.
Yerik gwałtownie pobladł, a Volf zaczął się jąkać.
— A ko-koń...
— Kal się nimi zajmie, już mu zresztą dałem wcześniej znać. — Umberto wstał z beczki i ruszył powolnym krokiem w stronę posiadłości. — A i Yerik. Dobrze ci wychodzi gwizdanie. Chyba w końcu się nauczyłeś.
Rodzeństwo spojrzało po sobie z przerażeniem, natomiast twarz Yerika, zaróżowiona od mrozu, stała się nagle krwiście czerwona.
Misja nie zakończyła się pełnym sukcesem.
***
Siedzieli w głównej sali wlepiając pełne niepokoju oczy w blat. Umberto obserwował ich skruchę z dostrzegalną satysfakcją i jak gdyby nigdy nic pałaszował swoją jajecznicę z ośmiu jajek. Rodzeństwo mimo suto zastawionego stołu i pustych żołądków, nie odważyło się sięgnąć po jedzenie.
— Ojcze myślę, że powinniśmy cię przeprosić. To nigdy nie powinno mieć miejsca. Ale obiecuję...
Umberto uniósł rękę dając Volfowi wyraźny sygnał, żeby przestał mówić, po czym pociągnął potężny łyk swojego mocnego ziołowego naparu.
— Mam wam wyśmienitą historię do opowiedzenia. Naprawdę uśmiejecie się. Będę to chyba opowiadał przy każdym większym spotkaniu, takie to dobre. — Śmiech mężczyzny sprawił, że cała trójka aż drgnęła. — Otóż zaczyna się od wieczornego picia. Najpierw jeden kufel piwa, nic wielkiego ktoś by pomyślał, ale że towarzystwo przednie, to wypiłem jeszcze kolejny i kolejny. Chyba z tego wszystkiego mi się przysnęło, wiecie alkohol robi swoje. — Mówiąc to nawet nie patrzył na swoje dzieci, a na stojącego obok Kala, który to natomiast piorunował rodzeństwo wściekłym wzrokiem. — I teraz jest najlepsza część, słuchajcie tego. Budzę się. Na początku nie wiem co się dzieje, bo oto leżę we własnych wymiocinach. Rozumiecie? W własnych śmierdzących alkoholem wymiocinach, a nade mną, kurwa, stoi wielce szanowny delegowany Superbi najwspanialszy i miłościwie nam panujący zarządca Lahlaity Jergho pierdzielony Daga i mówi mi, uwaga co mi kurwa mówi!
— Ojcze, naprawdę czy to...
Umberto gwałtownie wstał i walnął pięścią w drewniany stół z taką mocą, że wszystko zadzwoniło, a jeden z talerzy spadł na kamienną posadzkę i roztrzaskał się w drobny mak.
— Słuchaj jak się coś do ciebie mówi gówniarzu! Bo wiesz co ja usłyszałem od pierdolonego zarządcy? Że dom Ditrerko rozpierdoliła eksplozja! Dobrze słyszycie, eksplozja. I on mnie pyta czy ja mu teraz zapłacę za odbudowę czy się chcę z nim sądzić. A ja kurwa we własnych rzygowinach.
Umberto cofnął rękę i opadł na krzesło głośno wzdychając.
— To robiliście dziś w nocy? — zapytał już spokojnym głosem. — Odgrywaliście się na Ditrerko?
— N-nie... to... to... — Volf jak zwykłe tracił w takiej sytuacji głos, więc Yerik przejął inicjatywę.
— Przyjęliśmy zlecenie na Harkela i je wykonaliśmy.
Umberto zmarszczył brwi.
— Przecież ustaliliśmy, że nie będziemy wchodzić w takie interesy. Nie jesteśmy płatnymi zabójcami.
— Chcieliśmy spróbować zrobić coś sami. Bez ciebie. Bo wiemy, że się martwisz czy kiedyś damy sobie radę czy...
— Widzieli was?
— Tylko służąca, ale mieliśmy zasłonięte twarze.
Umberto potarł pokryte potem czoło i znów głośno westchnął.
— Tak czy inaczej najpierw musimy się zająć sprawą Ditrerko. Pojadę dziś porozmawiać z urzędnikami, może to się da jakoś polubownie załatwić. Oj, dzieci, dzieci. Tyle kłopotów.
Zdenka wstała.
— To nie ja wysadziłam ten dom.
Umberto rzucił jej ciężkie spojrzenie opuchniętych oczu.
— Wiem.
— Czy w takim razie wiosce jest ktoś taki jak ja?
— Myślisz o kolejnym magu?
Zdenka wydęła usta i ruszyła w kierunku drzwi.
— Gdzie ty idziesz? — krzyknął za nią Umberto.
— Złapać tego kto to zrobił. Albo go zabić. Jeszcze zobaczę.
— Zdenka masz tu natychmiast wracać. W ogóle cała wasza trójka będzie tu siedzieć na tyłkach i czekać, aż wszystko załatwię. Zrozumiano?
Volf i Yerik od razu pokiwali głowami, ale Zdenka cały czas stała przed drzwiami zaciskając palce na zimnej klamce.
— Zrozumiano — odburknęła, czując, że bransoleta blokująca magię wyjątkowo ciąży jej na ręce.
***
Wyglądało, na to że jedna wizyta Umberto w Lahlaicie nie wystarczyła, więc następnego dnia znów o świcie osiodłał swojego wierzchowca i pognał do miasta wyklinając pod nosem Jergho Daga.
Zdenka nie zamierzała negocjować z przybranym ojcem swojego opuszczenia posiadłości, ale sama myśl, że niedaleko jest ktoś dysponujący podobnymi magicznymi umiejętnościami doprowadzała ją do szaleństwa i powodowała niepohamowany słowotok.
— Myślisz, że to mój brat? Ojciec? Matka? — zagaiła do jedzącego śniadanie Yerika.
— Co ty bredzisz, Zdenka. Kto taki?
— Ten mag.
Yerik prychnął.
— Myślisz, że to w ogóle jakiś nowy człowiek? Na mój gust to Ditrerko po prostu sam rozwalił sobie pół domu i teraz próbuje wrobić nas.
— Ale jak rozwalił. To jest pytanie.
— A bo ja wiem. Ma przecież dużo kasy to może go stać na jakieś zagraniczne proszki co wybuchają. Weź pogadaj z ojcem.
Niestety Umberto nie było całymi dniami i Zdenka została sama z własnymi domysłami.
Szła właśnie potrenować kiedy spostrzegła, że główne drzwi są otwarte. Kal odsunął się od nich nieco i dziewczyna mogła zobaczyć stojącego po drugiej stronie chuderlawego chłopaka o mętnym spojrzeniu bardzo jasnych oczu. Białe włosy miał potargane, a czapkę wciśniętą na głowę w taki sposób, że uszy odstawały mu jeszcze bardziej niż zwykle. Na jej widok rozpromienił się jak dzieciak i wyciągnął przed siebie bukiet przymrożonych kwiatów wyglądających nader żałośnie.
— Czego, Dewitt? — odezwała się ostro.
— Przyniosłem dla ciebie prezent i mam jeszcze wiersz. Napisałem go wczoraj, on...
— Nie mam czasu. Wynoś się.
Kal chciał już zamknąć drzwi kiedy czyjaś blada dłoń złapała za nie, po czym otworzyła je jeszcze szerzej. Dopiero wtedy Zdenka go zobaczyła.
Był niebotycznie wysoki, a postawne ciało zakrywał idealny czarny mundur pokryty złotymi odznakami. Zdenka jednak zdawała się nie dostrzegać jego jasnych włosów, długich wampirzych kłów i długiej blizny, była w końcu zbyt skupiona na lodowatym spojrzeniu mężczyzny. Błękitne oczy zdradzały nieopisaną pogardę.
— Zdenka Zabraven? — zapytał chłodno.
— Tak. — Przyjęła zdecydowaną postawę i uniosła wysoko podbródek. — Czego potrzebujesz?
— Jestem Heskell Ywain z Ministerstwa Magii. Chcę ci zadać kilka pytań.
Zdenka zastanawiała się chwilę co powinna zrobić, ale w końcu skinęła głową i ruszyła w kierunku głównej sali.
— Zapraszam, panie Ywain. Paniczu Dewitt, paniczowi nie wolno — powiedział Kal.
— Ale jak to? A kwiaty? A wiersz?
— Paniczu Dewitt, panna Zabraven poprosiła przecież panicza, by panicz wrócił do domu.
Dewitt jęknął i zaczął coś mówić o złamanym sercu i o samobójstwie z miłości.
***
Heskell usiał na jednym z drewnianych krzeseł w głównej sali, a Zdenka zajęła miejsce na przeciwko. Do środka wpadało zabarwione przez witraże światło poranka.
Patrzyli na siebie bardzo długo, jak dwa drapieżniki gotowe do skoku, aż w końcu dziewczyna oparła się beztrosko o oparcie.
— Śmierdzisz trupem.
— Uprzejmość to widzę twoja dominująca cecha.
— Ojciec mówi, że nie koniecznie — odparła Zdenka nie wyczuwając widocznie ironii w głosie wampira. — Miałeś pytać. To pytaj.

[Heskell? Kiedy muszę wybierać między nauką na sesję a nauką na kolokwium to decyduję się na pisanie c: ]

czwartek, 23 stycznia 2020

Danny!

Artysta: RACKING09

TOŻSAMOŚĆ:
Danny. Rodzice nadali mu pełne imię: Donatello, jednak nie chce go używać. Nazwiska nie pamięta. Można na niego mówić Dante.
WIEK:
19 lat - 29.02
RASA:
Pół demon, pół anioł
ORIENTACJA:
Biseksualny
POCHODZENIE:
Księstwo Gór Tuath
POSADA:
Łapię się każdej możliwej roboty.
APARYCJA:
Danny mierzy metr siedemdziesiąt trzy, jest dobrze zbudowanym mężczyzną. Stara się utrzymać formę codziennymi treningami. Jest albinosem, ale dzięki wymieszanej krwi słońce nie robi na nim żadnego wrażenia; dosłownie, nawet się nie opala. Jego skóra jest wiecznie śniada, a nawet biała, nie ma żadnych pieprzyków, zamiast nich posiada masę blizn na całym ciele. Ma piękne, niebieskie oczy, wydające się chłodne oraz krótkie, białe włosy. Tego samego koloru są brwi i rzęsy. Ma bardzo blade usta, ale wyraźne kości obojczykowe. Charakteryzuje się czarnymi rogami, które nijak pasują do tej śnieżnobiałej istotki i dają do myślenia, jakiej chłopak jest krwi - wtedy zawsze powtarza, że ojciec był pół człowiekiem, pół demonem i po nim odziedziczył tę biel i rogi. Na plecach na okropną bliznę po skrzydłach.
CHARAKTER:
Należy do tej grupy ludzi, którzy skrywają swe emocje i ukazują je dopiero w samotności. Danny to chodząca obojętność, nic nie wyczytasz z jego twarzy, prócz znudzenia i braku zainteresowania. Niektórym wydaje się, że patrzy na ludzi z góry, irytuje go wszystko, co żyje, nie wie, co to empatia. Krótko mówiąc: jest egoistycznym dupkiem, który uważa siebie za lepszych. Ale to tylko pozory, bo nie wykazuje żadnej chęci do życia. Jest niczym chodząca maszyna, którą stworzono tylko po to, by żyła. Jednak gdy przyjrzysz się jego ruchom i staraniom, zrozumiesz, że to, co mówią ludzie, jest kłamstwem. Owszem, nie zmienia miny, nie uśmiecha się, ani nie smuci, ale to nie oznacza, że jest pozbawiony serca, wręcz przeciwnie. Danny jest wrażliwy, ale nie chodzi tu o wyzwiska czy plotki kierowane w jego kierunku, boli go, do czego są zdolne żywe istoty. Nie może patrzeć na czyjeś cierpienie fizyczne (na psychiczne nie umie reagować) i chociaż wolałby uciec, bo mimo wszystko ten chłopak jest wielkim tchórzem, to jednak staje do obrony, ale to tylko dlatego, że nie chce, aby ktoś cierpiał tak, jak on. Gdy mu się przyjrzysz, zobaczysz, że Donatello wykonuje swoje czynności bardzo dokładnie i starannie, co stawia go w lekkim świetle pedantyzmu. Wszystko musi być idealne. Gdy już ktoś złapie z nim kontakt, od razu zrozumie, że chłopak nie jest rozgadany, nie mówi o sobie, odpowiada tylko na pytania i często używa krótkich wyrazów i odpowiedzi, by zniechęcić do siebie rozmówce i wrócić do swojej rutyny. Niczego nie gestykuluje, wszystko mówi jednym i tym samym tonem, a co ważniejsze: patrzy ci prosto w oczy, co irytuje większość społeczeństwa. Chociaż wydaje się, że nie ma uczuć i nie wie, co to radość czy łzy, gdy go lepiej poznasz, a on przywyknie do twojej obecności, nie zdziw się, gdy usłyszysz „idę oczyścić oczy” lub „idę się zrelaksować”. Pierwsze oznacza to, że idzie płakać, a drugie, że idzie coś zniszczyć pod wpływem gniewu. Wszystko to robi w zamknięciu, w swoim pokoju, gdzie nikt go nie widzi. Nie musi mieć powodu, by zniknąć, czasem robi to instynktownie. Boi się pokazać swej słabości światu zewnętrznemu, dlatego wszystkie swe problemy stara się rozwiązać w samotności. 
HISTORIA:
Anioł i demon to istoty, które wzajemnie się nienawidzą. Kto by pomyślał, że znajdą się tacy, którzy się polubią, a nawet pokochają? Jeśli tak się stanie, będą potępiane także w swojej rasie, a nawet w innych, jeśli zrodzą bękarta, który ma cechy każdego z nich; tak się zaczęła historia tego osobnika. Mieszkał z rodzicami w najbardziej odludnym miejscu z myślą, że nic mu nie grozi. Nikt nawet nie wiedział o jego istnieniu, ale gdy ukończył siedem lat, wieść o mieszańcu tych dwóch ras rozniosła się bardzo szybko. Doszła nawet tam, gdzie nie powinna. Dalej nie wiadomo, kto miał w sobie tyle nienawiści albo strachu, aby ich odnaleźć i pozbyć się złego nasienia, które było gorsze od anioła dla demonów i od demona dla aniołów. Mężczyzna, chociaż był mały, dobrze pamięta ten dzień, w którym zadano mu największy ból. Najpierw umarła matka, gdy broń przeszyła jej serce, a potem ojciec, któremu poderżnięto gardło. Chłopiec został sam, skazany na złych ludzi, którzy jednak nie chcieli go zabijać, tylko na zawsze okaleczyć i odebrać mu możliwość wstąpienia do jakiejkolwiek społeczności. Zaczęli od skrzydeł, które mu brutalnie odcięli, następnie wzięli się za rogi; ale wtedy ból, jaki wypełniał chłopca, przerodził się w moc, jakiej nie znał i jaka kształtowała się w jego ciele. Z jego osoby wybuchła fala, która zamrażała wszystko na swej drodze; krzesła, stoliki, telewizor, książki, a nawet żywych ludzi, którzy nie zdołali uciec czy się ochronić przed magią chłopca. Wszystko zostało zamrożone, a on sam uciekł w niewiadomym kierunku.
RODZINA:
  1. Matka Melanie, była czystej krwi demonem, istotą, która uwielbiała bawić się ludzkimi uczuciami, niszczyć je, karmić się nieszczęściem i smutkiem. Była surową, ale opiekuńczą matką.
  2. Ojciec Alexander, anioł czystej krwi, kochający wszystkie istoty, uwielbiający nieść szczęście i patrzeć na radość, wokół siebie. Był kochającym ojcem, który każdą wolną chwilę poświęcał synowi.
ZDOLNOŚCI:
  1. Kriokineza (zamrażanie) - robi to oddechem, chociaż przy większych emocjach, chłód może wydobyć się z jego ciała.
  2. Pirokineza (podpalanie) - w tym samozapłon, bardziej opanowane.
  3. Telekineza (podnoszenie przedmiotów siłą woli) - rzadko używa, chociaż ma to dobrze dopracowane, z tego względu, że po dłuższym używaniu miewa migreny.
  4. Sabram (imię demona) - zamiana w demona, który daje mu nadludzką siłą, szybkość i skoczność, mierzy jakieś cztery metry i o wiele trudniej go zabić, chłopak nad nim nie panuje, a demon przejmuje nad nim kontrolę w chwilach słabości.
GŁOS:
CIEKAWOSTKI:
  1. Nigdy się nie dowiedział, jakim cudem jego rodzice się w sobie zakochali. Mówi się, że przeciwieństwa się przyciągają, ale ich rasy się wzajemnie nienawidzą, więc... jak? Mimo tego pamięta, że od zawsze się kochali i rzadko kłócili;
  2. Sabram to demon, który istnieje w ciele chłopca, nie wiadomo czy jako jego prawdziwa demoniczna natura, czy może jako oddzielna istota. Danny widzi tego stwora w lustrze, gdy jest niestabilny emocjonalnie. Ponadto Sebram działa jak schizofrenia; słyszy jego głos w głowie, nie mówiąc już o tym, że pojawia się w jego snach, a czasem jako sen na jawie;
  3. Sabram od tyłu to Mabras, czyli jeden z przywódców piekła;
  4. Jest leworęczny;
  5. Lubi rysować, ale tylko węglem;
  6. Nie cierpi ostrych i słonych dań;
  7. Ma uczulenie na orzechy i pomarańcze.
POSTACIE POWIĄZANE: ---
INFORMACJE OD AUTORA:
Jestem chętna na każdy wątek. Pisze średnio na jakieś 500 słów, krótsze jak nie mam pomysłu/czasu, dłuższe przy dobrej wenie. Można używać postaci, zachowując jej charakter. Odpisuje w zależności od wolnego czasu.
AUTOR:
Pandemonium.

środa, 22 stycznia 2020

Od Lu do Ayany

Spotkanie towarzyszki uspokoiło nieco polimorfa, jednak sytuacja, w której się znajdowali, była zbyt poważna, by cieszyć się taką błahostką. Słuchając wyjaśnień nekromantki, Lutobor starał się złożyć wszystko do kupy, analizując wydarzenia. Zażenowana lekko czarodziejka uprościła swoją wypowiedź, na co mężczyzna zareagował, unosząc jedną brew i zakładając ramiona.
- No dobrze, zrozumiałem. - Taghain parsknął i wywrócił oczami, po chwili spojrzał na Ayanę jak olśniony - Chyba wiem, gdzie powinniśmy szukać.
- Hm? - Ayana spojrzała na towarzysza zaintrygowana.
- Może i nie znam się na magii, a cała ta sytuacja jest dla mnie absurdalna, ale za to jestem vertfolkańczykiem, a tak się składa, że jesteśmy w granicach mojego kraju.
- Przejdziesz do sedna, czy mam wysłuchać całej opowieści? - Czarnowłosa bezwzględnie przerwała wypowiedź polimorfa.
- No dobra, chodzi o to, że w akademii mieliśmy wykłady z układów miast. Zachodnie Verfolque charakteryzuje się tym, że miasta zbudowane są głównie w miejscach prastarych kultów. W związku z tym gdzieś w środku miasta znajduje się to miejsce, oznaczone powinno być jakimiś runami, ale to już twoja działka.
- Interesujące, jednak coś masz w tej głowie!
- Przepraszam?
Ayana jednak nie odpowiedziała, odwracając się, dała tylko gest chłopakowi, żeby za nią podążył. Razem przeszukali prawie całe miasto, co chwile ścierając się ze stadami nekkerów i innych bestii, które zasiedliły się w opuszczonym mieście. Próżne poszukiwania trwały aż do zachodu słońca, zmęczeni, lecz nadal zdeterminowani towarzysze szli jedną z ulic, gdy ku ich zdziwieniu ktoś zagrodził im drogę, oboje wznieśli gardę, szykując się do ataku.
- To niebezpieczne zapuszczać się w te tereny o tej porze! - nieznajomy mężczyzna zawołał donośnym głosem - Kim jesteście i czego tutaj szukacie?
Nieznajomy dobył swojego miecza i podszedł ostrożnie bliżej, wyłaniając się z zaciemnionej ulicy. Na widok mężczyzny Lutobor zamarł na chwilę w miejscu, po czym ręce mu opadły. Zbroja nieznajomego rycerza była obita i zakrwawiona, jednak nadal lśniła w promieniach zachodzącego słońca. Mężczyzna był wysoki i dobrze zbudowany, miał ciemne włosy i wyraźne rysy twarzy, mimo rany w głowie i na ciele, wydawał się bardzo spokojny. Na piersi rycerza wytłoczony był herb Verfolque z mniejszym herbem rodowym w środku.
- Ayana... My... - Głos polimorfa drżał, a do oczu napłynęły mu łzy. - Jesteśmy w krainie zmarłych...
- O czym ty mówisz? - Nekromantka spojrzała na towarzysza.
- To mój ojciec.
Herb na zbroi rycerza był herbem Taghainów, a zaraz pod nim wytłoczone było imię Kalmir.

[Ayana?]

sobota, 18 stycznia 2020

Od Heskella do Zdenki

Heskell nigdy nie tęsknił za Schimoel. Nigdy nie czuł tej przemożnej potrzeby powrócenia w rodzime strony, odwiedzenia domu, w którym przyszedł na świat, przejścia się uliczkami, które pamiętał z czasów dzieciństwa jak zamazane obrazy, lekko poszarpane na brzegach, zasnute mgłą, której nie sposób rozpędzić. Nie raz słyszał o tej chęci powrotu do korzeni, i za każdym razem dochodził do prostego wniosku: być może wampiry z natury są znacznie mniej sentymentalne. Ani on sam, ani jego siostra, nie przywiązywali szczególnej wagi do miejsca narodzin, miejsca, w którym zapewne wciąż by mieszkali, gdyby nie ich ojciec, siłą rzeczy zaczął więc podejrzewać, że to perspektywa setek lat – zarówno tych, które zdążyli już przeżyć, jak i tych, które wciąż mieli przed sobą – pozbawiała ich tego paskudnego przywiązania do starego domu, którego nigdy nie wybrali sami dla siebie.
Można by rzec, że przekroczenie granicy dzielącej Behobes z Schimoel miało na Heskellu efekt wręcz całkowicie odwrotny; było coś w zimnym, niemalże arktycznym wietrze, nieprzyjemnie smagającym mu twarz, co sprawiło, że jeżyły mu się włosy na karku, a w całym ciele narastało nieprzyjemne uczucie drżenia – choć może nie do końca można było to drżeniem nazwać. Wrażenie przypominało to, które zawsze towarzyszyło mu, gdy wiedział, że zbliża się walka, a równocześnie ani trochę nie było do niego podobne. To samo napięcie, czujność i wyczekiwanie, świadomość, że już za chwilę coś się wydarzy, więc powinien być gotów w każdej chwili odeprzeć atak… tyle tylko, że jego ciało nie miało najmniejszego powodu reagować w taki sposób, nie, gdy jego koń kroczył spokojnie szerokim traktem wśród pokrytych szronem równin, a w zasięgu wzroku nie było żywego ducha. Oddech wampira zmieniał się w półprzezroczyste obłoczki pary, rozwiewające się szybko w mroźnym powietrzu, i Heskellowi przemknęło przez myśl, że zupełnie nie tęsknił za tym nieprzyjemnym gryzącym uczuciem, jakby drobne pazurki szarpały każdy cal jego odsłoniętej skóry. Był naturalnie odporny na chłód i pomyśleć można by było, że lata dzieciństwa i wczesnej dorosłości, które spędził w tej zimnej krainie, zdążyły sprawić, że był na nie równie obojętn,y jak koń obojętny jest na samotną muchę, ale wspomnienia życia w Schimoel nigdy nie były dla niego jednymi z najlepszych, a zimno zawsze dobitnie przypominało mu o tym, co zwykł był mieć i co zostało mu odebrane.
Kamra od lat powtarzała mu, że żywienie urazy do pory roku tylko dlatego, że istnieje, jest dziecinne i całkowicie bez sensu. Gdyby chciał się z nią kłócić, powiedziałby, że ona i tak nigdy nie rozumiała, że zawsze była zbyt miękka, zbyt szybko wybaczała. Ale nie chciał, więc przeważnie zbywał jej komentarze milczeniem. Rzeczywiście jakby nigdy nie chciała do końca zrozumieć, co nim kieruje, zobaczyć, jak głęboką bruzdę zostawiło w nim wszystko, czego dopuścił się ich ojciec, i tak naprawdę nie mógł jej za to winić; na jej miejscu sam zapewne wolałby odwrócić wzrok i zaakceptować rzeczywistość taką, jaka jest, bez zbędnego wnikania w szczegóły. W jej mniemaniu po prostu nie lubił zimna dlatego, że było zimne.
Podczas podróży przez Schimoel ominął Sin łukiem tak szerokim, na jaki tylko mógł sobie pozwolić bez zbędnego nadrabiania drogi. Kierował się w stronę Lahlaity, miejsca, w którym, jak wynikało z dostarczonych mu nieopodal granicy raportów, nastąpił ostatni wybuch niekontrolowanej magicznej mocy. Brieux uważał, że zjawisko należy zbadać, a osobę za nie odpowiedzialną sprowadzić jak najszybciej do Mevikken, zanim wyrządzi jeszcze więcej szkód, szczególnie, że według opisów świadków nie była to byle jaka magia. Heskell nie znał się na jej zawiłościach i rodzajach, i jeśli miał być szczery, zwyczajnie go one nie obchodziły; jego celem było zminimalizowanie potencjalnej liczby ofiar i zapewnienie regionowi spokoju i bezpieczeństwa, a to, co stanie się z osobnikiem odpowiedzialnym za te wybuchy, nie było już ani trochę jego sprawą.
Do Lahlaity wjechał wczesnym rankiem, gdy na ulicach kręcili się tylko pierwsi właściciele otwierający swe kramy, a z piekarni unosił się zapach świeżo pieczonego chleba. Przywiązał konia przed karczmą, która okazała się niemalże równie pusta co reszta miasta; Heskell podejrzewał, że większość gości wciąż jeszcze spała, podchmielona, w wynajętych pokojach na piętrze, bo oprócz niego samego w lokalu było może trzech innych mężczyzn i kobieta w fartuchu sprzątająca stoły po poprzednim wieczorze. Już miał zająć jedno z krzeseł, kiedy mężczyzna stojący przy głównej ladzie i gawędzący wesoło z kimś, kto zapewne był właścicielem przybytku, rzucił:
– No, Ditrerko się doczekał, cholerny sknera. Sam widziałem, jak mu pół chałupy rozpierdoliło!
– Wcześniej czy później ktoś się musiał wkurwić, to, co ten stary cap wyczyniał… przysięgam na grób mojej matki, jakby się to stało trochę później, to sam bym poszedł i bym mu… – właściciel urwał, nagle przyglądając się uważnie Heskellowi. Musiał rozpoznać mundur, bo szturchnął rozmówcę. – A niech mnie diabli wezmą, już na nas łowców czarownic nasyłają! U nas bezpiecznie, nie ma kogo mordować! – ostatnie słowa skierował do wampira, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Okaże się – Heskell odezwał się po raz pierwszy, odkąd wszedł do gospody. Zlustrował mężczyzn chłodnym spojrzeniem. – Ten… Ditrerko. Co dokładnie miało miejsce?
Tamci wymienili spojrzenia.
– Cholera wie – odparł gość, wzruszając ramionami, choć minę miał taką, jakby świetnie wiedział, co się wydarzyło, ale nie chciał dać tego po sobie poznać. – To bankowiec je, skurwiel jakich mało, ze świecą szukać u nas takiego, co by mu Ditrerko kogoś w rodzinie nie orżnął, ale nikt nic na niego nie może znaleźć. Od lat się tu panoszy, aż tu zeszłej nocy jebut! Pół domu mu wyleciało w powietrze! – przerwał, zastanowił się, rzucił Ywainowi podejrzliwe spojrzenie. – Ale więcej nie wiem.
– Czyżby?
– Ano nie wiem. Pewno kogoś wkurwił tak fest, to ten się zemścił na starym draniu. Zresztą idź se pan, zobacz na własne oczy, a jak chcesz węszyć, to nie tutaj. Dewitt pewno będzie wiedział, o, głupi jak but ci on, ten wypierdek, ale talent do pchania się w nieswoje sprawy to ma, a jak!
***
Dewitt okazał się być chuderlawym młodzieńcem, nader skorym do rozmowy, jeśli się tylko zadało odpowiednie pytania.
– Och, tak, oczywiście, oczywiście, że znam! Jest najpiękniejszą dziewczyną w okolicy, nie, najpiękniejszą na świecie! Proszę, tędy, znam drogę, to wcale nie daleko – wykrzyknął entuzjastycznie, zapytany, czy wie, czy w okolicy nie mieszka ktoś obdarzony silnymi magicznymi zdolnościami; Heskell szybko przekonał się, że dzieciak nie ma pojęcia, kto odpowiedzialny jest za zniszczenie posiadłości właściciela banku, a przynajmniej uważa, że nie ma pojęcia. Ywain uważał, że to dość podejrzane: rzekomo potężna magiczka zupełnym przypadkiem mieszka pod miastem, w którym nie tak dawno temu doszło do nie jednego, a dwóch wybuchów magii. Z drugiej strony, sądząc po nieustannej paplaninie, którą raczył go młodzieniec (coś o włosach jak zachód słońca), mogła ona nie być wcale aż tak potężna, a jedynie ładna na tyle, by zawrócić młokosowi w głowie.
Posiadłość, do której zaprowadził go Dewitt, rzeczywiście położona była nieopodal Lahlaity, choć podróż zajęłaby znacznie mniej czasu, gdyby Heskell nie musiał celowo prowadzić konia wybitnie wolnym stępem i zatrzymywać się za każdym razem, gdy jego przewodnik postanowił zatrzymać się, by zerwać parę kwiatów dla „pani swego serca”. Poranek nie był już tak znowu wczesny, gdy wampir mógł wreszcie zeskoczyć z wierzchowca, rzucić wodze stajennemu i zabębnić w drzwi. Otworzył mu służący.
– Szukam Zdenki Zabraven – odezwał się, nie mając czasu ani ochoty na bawienie się w grzeczności. Mundur powinien wszystko wyjaśniać, nawet jeśli budził niechęć u prostego ludu. – Muszę zadać jej parę pytań.

[Zdenka? Zamiast eseju napisałam to i niczego nie żałuję.]

czwartek, 16 stycznia 2020

Od Vaeril'a do Sorena

Wspomnienia z minionego dnia nie dawały elfowi zasnąć. Leżał wtulony w pościel na dość niewygodnym, polowym łóżku. Minęło już dobre kilka minut, odkąd pożegnał się z Sorenem, odpowiadając mu ciche "dobranoc". Ciągle analizował słowa towarzysza. Vaeril nie myślał nigdy nad tym, co się stanie, gdy spotka Dereka. Czy brat go przyjmie? Może nawet zamieszkają razem, tak jak niegdyś? Wyobrażał sobie również ich spotkanie. Miał nadzieję, że będzie się ono jednak różnić od konfrontacji Sorena z jego siostrą. Swoją drogą, elf cieszył się, że rodzeństwo mogło porozmawiać. Według niego, oboje posiadali niemal identyczne charaktery. Nietrudno było poznać, że są ze sobą spokrewnieni.
Właściwie to Vaeril miał ochotę kontynuować rozmowę z białowłosym. Soren jednak zdawał się spać, ewentualnie udawać, że to robi, by uchronić się od niewygodnych pytań, które planował zadać mu elf. Niepokoiła go reakcja siostry towarzysza, kiedy dowiedziała się, że jej brat kieruje się w stronę Terpheux. W głowie huczały mu słowa dziewczyny - "twój powrót do samobójstwo". Starał się rozszyfrować sens wypowiedzi. Czy Soren ma kłopoty, o których jeszcze nie opowiadał? Co takiego stało się w Terpheux? Vaeril nie chciał, by białowłosemu stała się krzywda. Zastanawiał się, czy chłopak powinien dalej mu towarzyszyć. Może byłoby lepiej, gdyby rozstali się teraz? Elf już dawno zauważył, że Soren z niewielkim entuzjazmem pragnie kontynuować podróż. Ostatecznie Iversen postanowił odłożyć ten problem na kolejny dzień. Wtedy może uda mu się szczerze porozmawiać z białowłosym. Jeśli cokolwiek go martwi, elf obiecał sobie, że postara mu się pomóc. A jeśli jemu się nie uda - to w końcu są w pobliżu Dereka. Jego brat zawsze wiedział, co robić.
Ostatecznie udało mu się zasnąć. Odpoczynek nie trwał jednak długo. Zdaniem Vaeril'a, zaledwie parę sekund później rozbrzmiało wezwanie dowódcy. Otworzył powoli oczy, wzdychając głośno. Czuł się całkowicie pozbawiony sił. Zdecydowanie bardziej, niż położył się spać. Elf chwilę później spojrzał na podnoszącego się do siadu Sorena. Białowłosy syknął cicho z bólu. Rany najwyraźniej dalej mu dokuczały. Vaeril również wstał z niewygodnego łóżka.
- Mogę zobaczyć, jak się goi? - zapytał elf, mając na myśli obrażenia towarzysza. Mówiąc "zobaczyć" chciał po prostu ulżyć Sorenowi cierpień, używając swojej mocy.
- A co z twoją ręką? - Siedzący na łóżku chłopak wymownie spojrzał na opatrunek.
- Mogę bez niej żyć - odparł spokojnie Vaeril, podchodząc bliżej białowłosego. - Ty bez płuca nieszczególnie.
Elf rozpoczął dalsze próby zasklepiania rany. Miejsce, w którym niegdyś było wbite ostrze, wyglądało coraz lepiej. Na szczęście nie wdało się zakażenie. Dobrze się goiło, zapowiadając, że Soren może niedługo wróci do dawnej sprawności. Oczywiście, jeśli w międzyczasie znowu nie zrobi niczego głupiego.
***
Ustawili się na placu w szeregu. Zurie bacznie obserwowała przygotowania do treningu. Jej wzrok przez dłuższą chwilę utkwił w stojących obok siebie młodzieńcach. Nie odezwała się jednak i odeszła dalej. Vaeril spojrzał za nią ostatni raz i będąc pewnym, że nie usłyszy, szepnął do białowłosego: 
- Czy twoja siostra jest kimś ważnym? "Wysłanniczka korony" tak brzmi. 
Na twarzy Sorena pojawiło się niemałe zmieszanie. Chłopak odwrócił wzrok i odparł krótko, kończąc temat:
- Cóż, trochę się stało przez te kilka lat. 
Elf miał dopytywać, kiedy swoją obecnością zaszczycił ich znajomy polimorf. Iversen nabawił się już uprzedzenia do tej rasy. Mężczyzna zlustrował wszystkich rycerzy i wykrzywił swoje usta w podłym uśmiechu. 
- Dzisiaj trening walki - przemówił, jednocześnie zwracając na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych. - Zaraz przydzielę wam partnerów do ćwiczeń.
Zaczął przechadzać się między kadetami, aż w końcu zatrzymał się, jakże by to inaczej, przez Sorenem i Vaeril'em, którzy wymienili ze sobą spojrzenie. 
- A co wasza dwójka tutaj robi? Nie chcemy więcej ofiar. Zejdźcie mi z oczu, jesteście bezużyteczni. 
Mówiąc to, prychnął śmiechem, oddalając się dalej. Elf był gotów odpuścić, jednak widząc minę swojego towarzysza, przygotował się na najgorsze. Chłopak opuścił szereg, pochodząc do polimorfa. Vaeril nie potrafił powstrzymać Sorena, który już stanął na wprost zaskoczonego mężczyzny. 
- Może sam sprawdzisz, czy jestem bezużyteczny? - rzucił zirytowany białowłosy, zaplatając ręce na klatce piersiowej. Uśmiech ponownie pojawił się na twarzy polimorfa. Biła od niego niebywała pewność. 
- Patrzcie więc wszyscy, jak powinien wyglądać dobry trening - zawołał w stronę zgromadzonych i skierował swe kroki w stronę Sorena. Elf martwił się o towarzysza. Nie wydobrzał na tyle, by pakować się w nieprzemyślane bijatyki. Nie po to tyle go leczył! Mężczyzna, podobnie jak białowłosy chwilę wcześniej, wyjął swój miecz. Zebrana młodzież zaczęła dopingować, bacznie obserwując dalsze poczynania znajdujących się w centrum mężczyzn. Zmarnowany Vaeril przeczesał dłonią włosy. To nie może skończyć się dobrze. 
Chwilę później poczuł delikatne trącenie w ramię. Odwrócił się, by zauważyć stojącą za nim Zurie. Elf wycofał się z tłumu gapiów i podszedł do dziewczyny. 
- Mogę ci w czymś pomóc? - zapytał, niekoniecznie potrafiąc odczytać intencje siostry Sorena. 
- Dowiedziałam się czegoś o twoim bracie. - Zurie rozejrzała się, jakby w obawie, że ktoś może podsłuchać ich rozmowę. Wszyscy jednak byli pochłonięci walką polimorfa i białowłosego. - Mieszka kilka minut drogi na zachód od Amilieu. Dokładnie w jakiejś małej wiosce, dom zaraz obok rzeki Rwizi. 
Vaeril rozpromienił się na usłyszane informacje. Poznanie miejsca zamieszkania Dereka całkowicie ułatwiło odnalezienie go. Znalezienie domu członka gwardii królewskiej nie powinno teraz stanowić problemu! 
- Naprawdę ci dziękuję. - Obdarzył Zurie uśmiechem. - Gdybym mógł ci się jakoś odwdzięczyć... 
- Zadbaj po prostu o to, by nie robił głupot. -  Dziewczyna przerwała mu, ruchem głowy wskazując swojego brata, który właśnie przygwoździł do ziemi polimorfa. 
- Obawiam się, że to niemożliwe - powiedział elf z powątpiewaniem. Zurie ostatni raz spojrzała w stronę Sorena i oddaliła się. Vaeril odprowadził ją wzorkiem i powrócił na swoje dawne miejsce. Białowłosy właśnie zwycięsko zakończył swoją walkę. Jego przeciwnik wstał z ziemi i obdarzył anioła niezwykle nienawistnym spojrzeniem. Elf dołączył do zmęczonego towarzysza. Chociaż Soren zachowywał kamienną twarz, Iversen domyślał się, że jego rana musi dawać o sobie znać piekielnym bólem. 
Reszta dnia minęła wyjątkowo bezproblemowo. W wolnym czasie zajmował się obrażeniami białowłosego i unikaniem polimorfa. Elf przypomniał sobie o obiecanej przez niego karze. Miał jednak nadzieję, że mężczyzna o tym zapomniał. Powoli nastawał wieczór - czas wybierania straży na noc. Polimorf najwyraźniej uznał, że jest to idealny moment, by utrudnić życie Sorenowi i Vaeril'owi. Na wartę wyznaczył właśnie ich, zapewne mając nadzieję, że po nieprzespanej nocy po "ciężkim" treningu kolejnego dnia będą wycieńczeni. Nie wiedział jednak, że w ten sposób umożliwił im łatwe opuszczenie garnizonu. Bo w końcu, kto będzie pilnować wartowników, skoro to ich zadanie? 
Nastała noc, kiedy młodzieńcy zajęli stanowisko. Uprzednio zabrali ze sobą swoje bagaże. Elf niekoniecznie uważał pomysł ucieczki dzisiejszej nocy za najlepszy. Martwił się o rany Sorena. Jednak taka okazja mogła się szybko nie powtórzyć. Stanęli przy ogrodzeniu, wyczekując momentu, kiedy wszyscy pójdą spać. 
- Może chcesz pożegnać się z siostrą? Poczekam na ciebie - zaproponował elf, siadając na swojej torbie. - W końcu, nie wiadomo kiedy się znowu zobaczycie. 
Anioł oddalił się więc w stronę namiotu Zurie. Vaeril został sam ze swoimi myślami. Wiedział, że powinien zapytać swojego towarzysza o to, co stało się w Terpheux. Bał się jednak, że gdy pozna prawdę, być może będzie musiał podjąć jakąś trudną decyzję. Nie chciał narażać Sorena na żadne niebezpieczeństwo. Z drugiej jednak strony pragnął, żeby białowłosy dalej mu towarzyszył. Nawet kiedy anioł wrócił, elf nie potrafił zmusić się do zadania pytania. Zbyt bardzo obawiał się odpowiedzi. Pocieszał się myślą, że skoro Soren sam mu o tym nie opowiedział, to wcale nie musi być to nic ważnego. 
W ciszy opuścili obozowisko. Vaeril nie mógł uwierzyć, że wszystko poszło tak łatwo. Zwykle życie nieustannie rzucało im kłody pod nogi. Kontynuowanie podróży napełniło elfa entuzjazmem, chociaż białowłosy z każdym krokiem wydawał się bardziej zmieszany i zdenerwowany. Nie zapominając o własnych ranach - musieli częściej robić przerwy. Brunet co chwila wypominał Sorenowi bójkę, przez którą jego stan mógłby się pogorszyć. Ale bardzo podziwiał jego upór i determinację. Polimorf zdecydowanie zasłużył, by ktoś pokazał mu, gdzie jego miejsce. Nie podzielił się jednak swoją opinią z kompanem. 
Vaeril zdał sobie sprawę, jak bardzo będzie mu brakowało takiego życia. Nie wiedział, co stanie się po spotkaniu z Derekiem. Liczył, że brat go przygarnie. Martwił się jednak o Sorena. Co białowłosy planuje dalej robić? Załatwić porzucony niegdyś "obowiązek"? Kontynuować zwiedzanie świata? Elf był jednak pewny jednej rzeczy. Białowłosy najpewniej nie przestanie pakować się w kłopoty. Może zostanie z nimi jakiś czas? Vaeril zdecydowanie mu to zaproponuje. W całym tym szaleństwie potrzebują chwili odpoczynku. 
Słońce powoli zachodziło, kiedy minęli stolicę. Zdecydowali się nawet nie przekraczać jej murów, a obejść ją z daleka. Trochę nadrobili drogi, jednak woleli nie ryzykować konfrontacji z czyhającymi na nich wrogami. Nigdy nic nie wiadomo.  
Kierowali się rzeką. Nie odstąpili od jej brzegów, co jakiś czas zatrzymując się, aby zaspokoić pragnienie. Mało rozmawiali, chociaż elf próbował zagaić rozmowę. Soren wydawał się być ciągle zamyślony i nieobecny. Vaeril'a irytowało to, że chłopak najpewniej wie o czymś ważnym i najwyraźniej nie ma ochoty się tym dzielić. Brunet martwił się o towarzysza. Zdecydowanie nie wyglądał dobrze. Zmieszanie na jego twarzy pojawiło się ponownie, gdy ich oczom ukazał się okazały budynek. Elf nie był pewien, czy właśnie o nim mówiła Zurie, jednak w głębi serca liczył, że dotarli właśnie do celu swojej podróży. 
Zatrzymali się w suchych zaroślach nieopodal domu. 
- Dlaczego nie pójdziesz zobaczyć, może Derek jest w domu? - zapytał białowłosy, cichym, łamiącym się głosem. Vaeril zastanawiał się, czy za stan białowłosego odpowiadają jego rany. 
- Chcę poczekać - odparł elf, patrząc w kierunku budynku. - Wiesz, właściwie nie wiem co mam mu powiedzieć... Nie myślałem nad tym jeszcze. Czuję, jak niezręczne to będzie. Nie widzieliśmy się tyle lat! 
Soren ze zrozumieniem pokiwał głową i wbił wzrok w prowadzącą do domu ścieżkę. Brunet próbował odgadnąć, o czym w tej chwili myśli jego towarzysz. Chwilę później zaproponował ponowne opatrzenie ran. Dzięki temu chociaż na moment zapomniał o czekającym go spotkaniu. Tyle wydarzeń doprowadziło go tego miejsca. Nie mógł uwierzyć, że się udało.
- Czasem myślałem, że tutaj nie dotrzemy - przyznał Vaeril, przerywając ciszę. - Byłem nawet pewien, że zginiemy gdzieś po drodze. Jednak nie jesteśmy tacy beznadziejni. 
Białowłosy nie zdążył jednak odpowiedzieć. Usłyszeli tętent konia. Momentalnie zamilkli, wpatrując się w stronę ścieżki. Sekundę później pojawił się na niej siedzący na ciemnym rumaku, odziany w jasną, błyszczącą zbroję elf. Vaeril wstrzymał oddech, wpatrując się w swojego brata. Rozpoznał go z daleka. Mimo upływu czasu, Derek dalej się nie zmienił. Vaeril wyglądał jak jego mniejsza i smuklejsza kopia. Starszy z Iversenów zsiadł z konia i przywiązał go linką do płota. Przeciągnął się i ruszył w stronę domu. Ledwo postawił nogę na pierwszym stopniu, kiedy z budynku wybiegła dwójka dzieci - dziewczynka i chłopiec. Brunet poczuł, jak na ten widok jego serce zaczyna bić szybciej. Najprawdopodobniej został wujkiem. W drzwiach stanęła również piękna elfka. Przytuliła ona wracającego do domku Dereka. Chwilę później cała szczęśliwa rodzinka zniknęła w jasnym wnętrzu budynku. 
Vaeril poczuł się dumny z brata. Tyle osiągnął! Miał wielkie domostwo, wysoki status społeczny, żonę i dzieci! Wtedy zdał sobie sprawę, że w tym pięknym świecie jeden element był niepotrzebny. Po co Derekowi brat, który jedynie plątałby się pod nogami? Początkowe wzruszenie momentalnie zamieniło się w narastającą wściekłość. Zrozumiał, że podziwiany przez niego, ukochany brat najpewniej nigdy nie myślał po niego wracać. W całej tej utopii nie było dla Vaeril'a miejsca. Derekowi zajęłoby zaledwie kilka dni, by sprowadzić bruneta do siebie. Najpewniej po drodze nie wpadałby w podobne kłopoty, co jego młodszy brat z Sorenem. W każdej chwili mógł wrócić do Ekhynos. Tego jednak nie zrobił. 
Vaeril zrozumiał, ze gdyby nie pojawienie białowłosego, najpewniej dalej czekałby jak głupi na brata, który nigdy nie przybędzie. Łudziłby się nikłą nadzieją, na piękny dzień, kiedy znowu będą razem. Umarłby w cholernej samotności, wierząc, że wspaniały i odważny Derek najpewniej zginął na polu walki. Brunet zacisnął pięści i odwrócił się twarzą do Sorena, nie kryjąc swojego rozczarowania. 
- Przepraszam cię - zwrócił się do towarzysza. - To wszystko było tak bezsensowne. Tyle poświęciliśmy na tego śmiecia, a on na to nie zasługiwał. 
Kończąc wypowiedź, usiadł ciężko na ziemi, chowając twarz w dłoniach. Osiągnął właśnie swój życiowy cel - spotkał brata. Nie spodziewał się jednak, że rzeczywistość okaże się aż tak okrutna. 
- Mogłem zostać w Ekhynos - dodał ciszej. - Oszczędziłbym ci tego wszystkiego. Tak bardzo mi przykro. 
Elf nie chciał się rozklejać przy siedzącym obok, dalej milczącym Sorenie, jednak cały wręcz trząsł się z narastającej bezsilności. Piękna bańka złudzeń, że zamieszka z bratem, tak jak dawniej, prysła, pozostawiając po sobie jedynie wzrastającą rozpacz.  

[Soren? Aaa]

środa, 15 stycznia 2020

Od Sorena do Vaeril'a

Paraliżujący ból wstrząsnął jego ciałem, wywołując przeciągłe syknięcie. Z nienawiścią wypisaną na twarzy i potokiem bluźnierstw cisnących się na usta, otworzył leniwie oczy, niemal natychmiastowo mrużąc je z powodu ostrego, porannego światła. Nim zdążył choćby pomyśleć o tym, gdzie się znajduje lub jakim cudem nie wyzionął jeszcze ducha, świdrujący głos Vaeril'a wypełnił jego głowę, powodując kolejne agonalne warknięcie. Każdy, choćby najcichszy dźwięk zdawał się wojenną arią, gotową siłą wydrzeć resztki dobrego samopoczucia. Z ogromnym trudem skierował swe przekrwione, wyraźnie zmęczone spojrzenie w stronę ucieszonego towarzysza, nie rozumiejąc jednak ani słowa, które skierował ku białowłosemu. Po serii westchnięć i nieudolnych gestów młodzieńcy zdołali znaleźć wspólny język, a Soren, przypominający obecnie pokrzywdzone dziecko, a nie królewskiego potomka, jednym haustem opróżnił przyniesione przez bruneta naczynie. Woda pobudziła zadrapane, wyżarte przez truciznę gardło, skutkując niemal astmatycznym atakiem kaszlu, zabrudzając koszulę mieszaniną bezbarwnej cieczy i resztek zakrzepłej krwi. Skinieniem głowy podziękował towarzyszowi, wciąż z trudem łapiąc oddech - choć z całą pewnością żył, czuł się, jakby od dawna gryzł piach. Elf cierpliwie czekał, lustrując księcia zatroskanym, wyrozumiałym wzrokiem. Białowłosy mógłby przysiąc, że ciepło, jakie od niego biło, mimowolnie sprawiało, że z każdą chwilą czuł się coraz lepiej. I właśnie wtedy, gdy gotów był wypowiedzieć swe pierwsze od dawien słowo, całą jego uwagę przykuł owinięty wokół ramienia bandaż, upstrzony szkarłatnymi plamami. Soren zachłysnął się lodowatym powietrzem, z trudem powstrzymując kolejny atak, gdy jego serce z każdą chwilą przyspieszało coraz bardziej. Czy szaleńczy plan przeskoczenia z drugą osobą do tego doprowadził? Czy to on, okradziony z umiejętności logicznego myślenia, nieświadomie doprowadził do rozszczepienia? Z każdą chwilą zaczynał żałować, że w ogóle się obudził - umarłby wyzbyty ze świadomości, że z jego winy Vaeril cierpiał po raz kolejny. Zacisnął szczękę i w akompaniamencie agonalnych piśnięć zbliżył się do swego towarzysza, przejeżdżając otępionym spojrzeniem po każdym, choćby najdrobniejszym zadrapaniu, jakie zdołał zauważyć - czuł przytłaczające wręcz poczucie winy, snując kolejne teorie na temat genezy licznych skaleczeń i zasklepiających się powoli ran. 
- Zaatakowały nas potwory. - Vaeril jakby wyczytał malujące się na twarzy Sorena emocje, spokojnym tonem rozwiewając wszelkie wątpliwości. - Ja...starałem się obronić wóz. Efekty widać od razu. - Zaśmiał się cicho, a Acedia poczuł, jak ogromny kamień spada mu z serca.
I choć wypowiadane przezeń słowa odciążyły księcia z przytłaczającego, emocjonalnego bagażu, w głębi duszy wciąż czuł, że to on stał za tymczasowym kalectwem Iversena. Gdyby tylko był bardziej ostrożny, nikt nie musiałby się dla niego narażać. Vaeril nie poprzestał jednak na okrojonych tłumaczeniach, wkrótce zaszczycając białowłosego resztą opowieści, zaczynając od chwili, gdy raniony sztyletem książę stracił kontakt z rzeczywistością, kończąc na szczątkowych informacjach, jakie pozyskał na temat swego brata. Anioł z trudem wytężał wszystkie zmysły, próbując wyłapać jak najwięcej szczegółów, lecz wstrząsający ciałem ból i wzmagające na sile odgłosy krzątaniny skutecznie utrudniały przyswojenie większości informacji. Nim dotarli do końca historii, przed ich obliczem stanął surowo wyglądający polimorf, wlepiający w obu młodzieńców swe obrzydliwe spojrzenie podkrążonych oczu.
- Nasza dama w opałach w końcu wstała. - Warknął, spluwając pod nogi. - Nawet nie próbuj się stąd ruszać, pokrako. Jeden nieudacznik mi wystarczy. - Spojrzenie, jakie posłał Vaeril'owi sprawiło, że pomimo braku sił Soren gotów był skoczyć wojownikowi do gardła. - Ruszamy dalej.
Z pobłażaniem machnął ręką, odchodząc w jedynie sobie znaną stronę. Acedia czuł, jak wzbiera w nim złość, dorównująca niemal przytłaczającemu poczuciu bezsilności. Nieznany dotychczas mężczyzna w ułamku sekund sprawił, że książę pożałował każdej sekundy, którą musiał przy nim wytrzymać. Ukradkiem spojrzał w stronę swego towarzysza, którego wzrok zdradzał, że to nie pierwszy raz, gdy polimorf wykazał się brakiem jakiejkolwiek kultury osobistej. I choć Soren doskonale wiedział, że dotychczas sam nie zachowywał się lepiej i był prawdopodobnie ostatnią osobą, która powinna kogokolwiek pouczać, czuł, że nowo poznany wojownik przysporzy im sporo kłopotów. Pomimo ogromnej chęci rozszarpania hybrydy na miejscu, obezwładniający ból skutecznie utwierdził go w przekonaniu, że faktycznie nie powinien zgrywać bohatera i najzwyczajniej zaakceptować swą beznadziejną sytuację. Nikłym uśmiechem odprowadził więc wezwanego do dalszej wędrówki Vaeril'a, samemu układając się wygodniej na twardej, zbrukanej własną krwią powierzchni. Polowe, niehigieniczne warunki nie stanęły jednak na przeszkodzie, a zaledwie sekundy później Soren zasnął po raz kolejny.
***
Obudziły go podniesione głosy i wyjątkowo wyboista droga, przez którą kilkukrotnie uderzył głową w drewniane podłoże wozu. Ostrożnie podniósł się do siadu, by chwilę później, powstrzymując dzwonienie w uszach i ogólne osłabienie organizmu, wysunąć się z pojazdu. Kilku żołnierzy zawołało ku niemu, by się nie przeciążał, lecz zmęczony bezczynnością Soren ani myślał ich słuchać. Był niedoinformowany, obolały i zwyczajnie znudzony naprzemiennymi drzemkami i przepełnionymi bólem chwilami świadomości. Zataczając się, opierając o każdy napotkany na drodze przedmiot, brnął więc przed siebie, natrafiając w końcu na źródło zażartej dyskusji, którą usłyszał zaraz po przebudzeniu. Widok wyjątkowo poddenerwowanego polimorfa i wyraźnie niezadowolonego Vaeril'a sprawił, że Acedia natychmiastowo przyspieszył kroku, wciskając się pomiędzy nich. Oboje posłali białowłosemu zaskoczone spojrzenia, choć powody, jakie się za nimi kryły, z całą pewnością znacząco się różniły. Obecność Sorena tymczasowo zakończyła rozmowę, a chłopak, pomimo bólu, próbował za wszelką cenę dorównać im tempa. 
- Widzę, że jesteś w stanie chodzić. - Polimorf wycedził przez zęby, nie zaszczycając swego rozmówcy spojrzeniem. - To nie zmienia faktu, że kaleka nadal jest dla nas bezużyteczny. - Prychnął z pogardą, próbując za wszelką cenę pokazać swą pozorną wyższość.
Soren wyszczerzył się głupio, spoglądając na niego spojrzeniem tak nienawistnym, że sam czuł się zaskoczony. Dzieląca ich różnica wzrostu sprawiała, że Acedia czuł się jeszcze pewniej w obecnej sytuacji, niczym kat gotów rozgnieść drażniące go robactwo. I choć wizja rozsmarowanego na ziemi rycerzyka brzmiała niezwykle kusząco, ograniczył swe mordercze zapędy do cichego prychnięcia.
- Myślę, że nawet poobijany i ledwo żywy byłbym lepszym wojownikiem, niż ty. - Wzruszył ramionami, wymieniając z Vaeril'em prześmiewcze spojrzenia. - Ciekawe, czy twoje umiejętności są wprost proporcjonalne do wybujałego ego. 
- Za kogo ty się uważasz? - Mężczyzna napuszył się niemal natychmiastowo, po raz kolejny podnosząc głos. - Chyba nie wiesz, z kim rozmawiasz.
- Z pierwszym lepszym Larthem, który się napatoczył. Na papierze zdawaliście się ciekawsi. - Soren nie zamierzał się powstrzymywać. Ignorowane przez ostatnie tygodnie pokłady arogancji właśnie odżyły, buchając z każdej możliwej strony. - Silas Everett. - Ostentacyjnie wyciągnął przed siebie dłoń, nie oczekując jednak, że polimorf zdecyduje się ją uścisnąć.
Mężczyzna zamilkł na chwilę, przeskakując wzrokiem pomiędzy białowłosym, a Iversenem, jakby próbując zebrać myśli. Soren nie zamierzał mu przeszkadzać, czerpiąc niewyobrażalną przyjemność z chwili względnego spokoju. I choć ból dokuczał mu niemiłosiernie, zmuszając pochód do zwolnienia kroku, chłopak robił wszystko, co w jego mocy, by nie okazać najmniejszych oznak słabości. Przedstawił się więc fałszywym imieniem, którego z dumą używał za każdym razem, gdy zmuszony został do przebywania na terenach Terpheux - wiedział, że w razie wpadki nauczyciel szermierki stanie po jego stronie, potwierdzając książęce łgarstwa. Ah, polimorfie, gdybyś tylko wiedział, z kim naprawdę rozmawiasz, nawet nie otworzyłbyś ust.
- Bękart Terryna i młodszy braciszek królewskiego gwardzisty. Zjazd pieprzonych celebrytów. - warknął po chwili, po raz kolejny spluwając na ziemię - Rozpieszczone dzieciaki od siedmiu boleści.
Wyrzuty poprzedzone serią obelg opuszczały jego usta w zaskakującym tempie, przerywając względną ciszę nawet w chwili, gdy zirytowany oddalał się na drugi koniec oddziału. I choć Soren pragnął odetchnąć z ulgą, zasłyszane informacje niemal zwaliły go z nóg. Braciszek królewskiego gwardzisty. Był pewien, że ten fragment wypowiedzi zrozumiał bezbłędnie, co więcej, doskonale wiedział, że polimorfowi chodziło o dwójkę Iversenów. Acedia czuł, jak grunt osuwa mu się pod nogami, a ból w klatce piersiowej z każdą chwilą nasila się coraz bardziej. 
- O czymś mi nie powiedziałeś? - Głos drżał mu niemiłosiernie, gdy z ociekającym nadzieją spojrzeniem spoglądał w stronę swego towarzysza. Błagam, zaprzecz.
Vaeril skinął jednak twierdząco, opowiadając białowłosemu resztę historii, której nie zdążył dokończyć, gdy kilka godzin temu rozmawiali na rozklekotanym wozie. Z każdym kolejnym słowem Acedią wstrząsały coraz to nowsze odmiany strachu i niepokoju, którym za żadne skarby nie mógł dać upustu. Choć bardzo chciałby wytłumaczyć elfowi, co rozrywało go od środka, w obecnej sytuacji najzwyczajniej nie mógł tego zrobić. Nie zapanujesz nad konsekwencjami. Słowa Terryna rozbrzmiały echem w jego głowie, dopiero teraz odkrywając swe prawdziwe znaczenie. Czy ten staruszek od początku wiedział, w co się pakowali? Nie, to niemożliwe, nie pozwoliłby wychowankowi dobrowolnie podpisać na siebie wyroku. Soren zatrzymał się gwałtownie, doznając kolejnego ataku kaszlu - był zdenerwowany, emocje raz po raz wstrząsały jego ciałem, otwierając świeżo zasklepione rany, a on nie mógł zrobić nic, by temu zapobiec. Musiał uciekać, kurwa, nie mógł dłużej tu zostać.
- Co się dzieje? Słyszysz mnie? - Zaniepokojony głos Vaeril'a ledwo do niego docierał, nie potrafiąc przebić się przez zasłonę nieodczuwanego dotychczas przerażenia. Nigdy w życiu nie bał się tak, jak teraz.
Nie wyłapał momentu, gdy elf złapał go pod ramię, siłą zaprowadzając z powrotem na wóz. Nie pamiętał również ani jednego słowa, które ku niemu skierowano. Doskonale zdawał sobie jednak sprawę, że jego dni zostały dokładnie policzone.
***
Z otępienia wybudził się dopiero po dobrej godzinie, tłumacząc swój stan nagłym nawrotem magicznych objawów, które przez ostatnie doby odebrały mu świadomość. I choć Vaeril z początku wydawał się nieco sceptyczny, widok żałości, jaką bezwątpienia emanował przesadnie dumny dotychczas Soren, musiał utwierdzić go w przekonaniu, że w obecnej sytuacji i tak zbyt wiele z niego nie wydusi. Chłopak został więc sam, tępo wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt przed sobą. Wewnętrzny bój pomiędzy pragnieniem pomocy Vaeril'owi, którego naprawdę polubił, a świadomością, że tak podziwiany przezeń członek rodziny zapewne poderżnie mu gardło przy pierwszej możliwej okazji, okazywał się wyczerpujący. Acedia westchnął ciężko, z wściekłości uderzając w brzeg wozu, nabawiając się kilku kolejnych zadrapań.
- Do cholery jasnej, jesteś do niczego. - Krzyknął, czując, jak dręczące go uczucia sięgają zenitu. 
Scenę kaźni przerwało gwałtowne zatrzymanie, przez które Soren z hukiem upadł na twardą posadzkę. Rozmasowując obolałe miejsca, wyjrzał nazewnątrz, niemal zderzając się z wchodzącym do środka Iversenem. Białowłosy szybko cofnął się pod ścianę, czując, jak jego serce ponownie przyspiesza. Przestań się mazać, jesteś Acedią do cholery.
- Jak się czujesz? - Vaeril szybko sprowadził towarzysza na ziemię, siadając po przeciwległej stronie wozu.
- Już mi lepiej, dziękuję. - mruknął niemrawo, siląc się na uśmiech - O co im znowu chodzi? - Wymownie spojrzał w stronę wyjścia z pojazdu.
- Czeka nas trening wojskowy. Cudowna wiadomość. - Wiadomość poskutkowała niezadowolonym mruknięciem obydwu mężczyzn. - Nie wiem, jak chcemy się teraz z tego wyplątać.
- Będziemy musieli uciec z samego garnizonu. Teraz nie dalibyśmy rady, byłbym tylko kulą u nogi. - Wzruszenie ramionami z całą pewnościa nie usatysfakcjonowało Vaeril'a. - Poza tym, kto wie, może dowiemy się tam czegoś więcej o Dereku. - Słowa z trudem przeszły mu przez gardło.
Iversen znów się ożywił, jak za każdym razem, gdy przybliżali się do odnalezienia starszego z elfów. 
- Co więcej, nawet jeśli przez mój stan nie pozwolą mi wziąć udziału w treningu, sam na pewno dasz radę. Radzisz sobie naprawdę dobrze, jak na amatora, a możesz stać się jeszcze lepszy. - Szybka zmiana tematu sprawiła, że Soren mimowolnie się uśmiechnął. - Nie możemy przecież odejść, dopóki jeden z nas nie skopie tyłka temu polimorfowi. - Wymownie przejechał palcem wzdłuż własnego gardła.
Mężczyźni rozmawiali jeszcze przez chwilę, a białowłosy zdołał nawet zapomnieć o kłębiących się nad jego głową czarnych chmurach. Niewzruszony niczym cieszył się towarzystwem Vaeril'a aż do chwili, gdy korowód zatrzymał się po raz kolejny. Pod osłoną nocy dotarli w końcu do celu. Zgodnie z rozkazem każdy z żołnierzy ustawił się w szeregu, maszerując ku ogrodzonemu płotem polu treningowemu. Acedia doskonale znał to miejsce - spędził tu niemal całe swe dzieciństwo, uprzykrzając życie przyszłym wojownikom. Widok przywodzącego miłe wspomnienia miejsca skłonił go do uśmiechu, jednocześnie zmuszając do opuszczenia gardy. Stał więc w szeregu, cierpliwie czekając na swoją kolej, by pod fałszywym nazwiskiem znaleźć się na sporządzonej bezcelowo liście. 
- Silas Everett! - Drażniący głos polimorfa natychmiastowo przywołał go do siebie.
Zatoczywszy się dwukrotnie, Acedia stanął dumnie u boku znienawidzonego kompana, jednak widok, który zastał przed sobą, szybko odebrał mu odwagę. Połyskująca w blasku księżyca aureola rzucała światło na jej śnieżnobiałe, spięte w kucyk kosmyki, a błękitne tęczówki tępo wpatrywały się prosto w jego oblicze. Nie może być. Kobieta zrezygnowała na chwilę z typowego dla siebie, zadziornego uśmieszku, zastępując go prawdziwie zaskoczoną ekspresją. Czy ten dzień mógłby się w końcu skończyć?
- Brak ci kultury. Wysłanniczka korony, panienka Zurie stoi tuż przed tobą, a ty nie potrafisz się nawet ukłonić. - Polimorf rozpoczął swą reprymendę, lecz surowe spojrzenie ze strony księżniczki wystarczyło, by odebrać mu mowę.
Dziewczyna potrząsnęła głową, wymieniając uprzejmości z Sorenem oraz stojącymi u jego boku mężczyznami, odprawiając ich ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy. Białowłosy chwiejnym krokiem odsunął się na bok, ledwo znosząc świdrujące spojrzenie niespodziewanie spotkanej siostry. Była ostatnią osobą, którą pragnąłby teraz zobaczyć. Z niemałym otępieniem skierował się ku wskazanemu przez strażnika namiotowi, wzdychając z ulgą, gdy jego współlokatorem okazał się Vaeril. Nie był pewien, czy w obecnej sytuacji zniósłby kogokolwiek innego.
- Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. - Elf zdawał się coraz bardziej podejrzliwy względem dziwnych zachowań swego towarzysza.
- Mogę cię zapewnić, że zobaczyłem coś znacznie gorszego. - Rzucił bez zastanowienia, kładąc swój niewielki bagaż nieopodal łóżka.
Z przeciągłym westchnięciem opadł na kanadyjkę, szybko żałując swych zbyt gwałtownych ruchów. Elf nie zdążył jednak zadać kolejnego pytania, gdyż do namiotu, niczym burza wparowała emanująca wściekłością białowłosa, która najwidoczniej skończyła już swój garnizonowy obowiązek. Soren zdążył jedynie unieść się do siadu, nim głuchy trzask przerwał nieprzyjemną ciszę, skutkując kolejnym pieczącym jak diabli zaczerwienieniem. Twarz pulsowała od nagłego uderzenia, a oboje znajdujący się w namiocie mężczyźni posłali kobiecie równie zdziwione spojrzenia. 
- Zanim cokolwiek powiesz, chcę, żebyś wiedział, że jesteś paskudnym dupkiem i szczerze żałuję, że nie mogę uderzyć cię mocniej, Sorenie! - Jej drżący głos sprawił, że serce Acedii zwyczajnie pękło, a ramiona niemal zamoistnie owinęły się wokół filigranowej, odzianej w skórzaną zbroję, kobiecej sylwetki. - Nawet nie wiesz, w jakie piekło mnie wpakowałeś. 
Pełną sprzecznych emocji chwilę wzajemnych wyrzutów i coraz silniejszych uścisków przerwało znaczące kaszlnięcie Vaeril'a, który zdawał się obecnie jeszcze bardziej zmieszany, niż kiedykolwiek wcześniej. Białowłosy duet odwrócił się gwałtownie, jakby przypominając sobie, że nie byli sami i natychmiastowo rzucili się, by wyjaśnić sytuację. Wzajemne przerywanie sobie wypowiedzi poskutkowało jedynie serią zirytowanych spojrzeń i cichych warknięć. Soren nie potrafił jednak dłużej zmagać się z wyraźnie skrzywdzoną kobietą, spuszczając głowę, sygnalizując w ten sposób swą porażkę z mniejszą o połowę anielicą.
- Zurie, nadzorczyni tej części garnizonu i siostra tego idioty. - Z uśmiechem na ustach uścisnęła dłoń Iversena. - Nie wiem, skąd się znacie, ale dlaczego w ogóle tu jesteście? Dobrze wiesz, że twój powrót do Terpheux to samobójstwo. - Ostatnie zdanie skierowała bezpośrednio ku stojącemu obok Sorenowi, a spojrzenie, jakim go obdarzyła, do złudzenia przypominało to, jakim zwykła karcić go matka. Terryn miał rację.
Białowłosy zwlekał z odpowiedzią - nagłe, niespodziewane spotkanie z siostrą zupełnie wytrąciło go z równowagi, potęgując wszelki niepokój, który kiełkował w jego sercu od chwili, gdy dowiedział się o posadzie starszego Iversena. Widząc nietypowe przytłoczenie Sorena, Vaeril jakby wyczuł moment, samemu odpowiadając na jej pytanie. Zurie słuchała z uwagą, raz po raz kiwając głową, a każdy wykonywany przez nią ruch przyciągał spojrzenie białowłosego. Zapamiętał ją jako czternastoletnią smarkulę, a teraz stała przed nim, emanując władzą, odbierając mu mowę. Stałeś się naprawdę niedorzeczny, chłopcze. Gdy elf skończył swą opowieść, dziewczyna zdawała się niemal równie zdezorientowana, co towarzyszący jej mężczyźni.
- Szukacie gwardii królewskiej? Upadliście na głowę? - Zaczęła, przechadzając się z kąta w kąt, a złapany na chwilę kontakt wzrokowy z bratem sprawił, że natychmiastowo zrozumiała genezę całego przedsięwzięcia. Zrozumiała, że Vaeril najzwyczajniej o niczym nie wie. - Część gwardii jest teraz w Pablares. Mają tam kilka spraw do załatwienia w związku ze śledztwem, które prowadzą. - Wycedziła przez zęby, a książę był jej niezwykle wdzięczny, że pomimo zdenerwowania zdecydowała się go kryć. - Jeśli aż tak wam zależy to śmiało, czekajcie, ale na waszym miejscu dwa razy bym się zastanowiła, czy na pewno warto. A teraz wybaczcie, mam obowiązki. Zobaczymy się jutro na treningu. - Rzuciła niedbale i w pośpiechu opuściła namiot, pozostawiając mężczyzn samych sobie.
Milczeli jeszcze przez chwilę, przetwarzając usłyszane przed chwilą informacje. Soren czuł, jakby zderzył się w końcu ze wszystkim tym, przed czym tak zawzięcie starał się uciekać przed ostatnie lata. Nie tak miało wyglądać ich spotkanie, nie sądził, że tak bardzo ją skrzywdził. Roztrzęsiony usiadł na skraju polowego łóżka, z trudem powstrzymując napływające do oczu łzy. 
- Weź się w garść. - szepnął, by dodać sobie otuchy i już po chwili spojrzał w stronę Vaeril'a. Chłopak również wyglądał na rozemocjonowanego, choć białowłosemu ciężko było przywołać jakiekolwiek uczucie, jakie zdradzałaby jego twarz. - Wiem, że chcesz poczekać i nie ma siły, która by cię odciągnęła, dlatego zostanę z tobą do momentu, aż spotkasz Dereka, później się rozejdziemy. - Nie potrafił spojrzeć w oczy swego towarzysza. Bał się, że w nich również ujrzy jedynie rozczarowanie. - Nie chcę mieszać w waszej rodzinie tak samo, jak zamieszałem w mojej. - Wyciągnął z torby jedną z ostatnich, czystych koszul, ostrożnie zastępując nią noszone dotychczas, okryte krwią odzienie. - Zresztą sam widziałeś, że jestem do niczego. - Śmiech, jaki opuścił wówczas jego usta, z całą pewnością należał do najbardziej żałosnych, jaki kiedykolwiek z siebie wydał. - Dobranoc, damy im jutro popalić.

[Vaeril? Wybacz za to coś ;;; ]