piątek, 24 stycznia 2020

Od Zdenki do Heskella

Droga powrotna z Sasiunki do Lahlaity nie należała do najprzyjemniejszych. W obawie przed pościgiem musieli bowiem zrezygnować z podróży gościńcem i wybrać przeprawę przez sosnowy las pogrążony w zimowym letargu. Konie dosłownie grzęzły w ponad metrowych zaspach, a lodowaty podmuch szczypał odsłonięte twarze wędrowców. Nie było jednak mowy o postoju czy powrocie na główny trakt. Śpieszyli się by jeszcze przed świtem dotrzeć do posiadłości Nur-hanów i w ten sposób ukryć swoją nocną wyprawę przed podejrzliwym ojcem.
Pierwsza szła wielka długowłosa klacz imieniem Kopytko, która z niespotykanym uporem przedzierała się przez zaspy śniegu torując drogę dla pozostałych, mniej masywnych wierzchowców. Jej jeździec rozglądał się czujnie i nasłuchiwał odgłosów pogoni, przeczuwając, że mimo wysadzenia głównej bramy kasztelu starego Halkera, ich tropem mogło już ruszyć conajmniej dziesięciu uzbrojonych po zęby ludzi napędzanych pragnieniem zemsty. Volf nie chciał jednak rozlewać kolejnej krwi, na tamtą noc wystarczył im jeden trup. Wystarczyło, że Halker leżał w swoich jedwabnych pościelach z poderżniętym gardłem i oczami wywróconymi na drugą stronę.
Zaraz za Volfem jechał widocznie już znudzony podróżą Yerik, który tak jak brat rozglądał się na około, jednak nie w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń, ale by choć trochę zabić nudę. Nerwowo poprawiał wełniany szalik, aż w końcu zaczął z braku innego zajęcia żuć jego skrawek. Smakował dymem i spalenizną.
Na samym końcu grupy szedł ze smętnie spuszczoną głową Płomyczek, niosąc na swoim grzbiecie zatopioną w myślach Zdenkę. Co jakiś czas dziewczyna dawała wierzchowcu znak, żeby choć trochę przyśpieszył, bo zostają wyraźnie w tyle, ale uparte zwierzę wydawało się zupełnie nie przejęte jej poleceniami. W końcu Zdenka przestała nalegać i tylko z jeszcze większą zjadliwością zeskrobywała z rękawiczek zaschniętą krew Halklera. Nie przeżywała jego śmierci w żaden znaczący sposób, po prostu nie chciała by ojciec ją zauważył i nabrał podejrzeń. To było tylko kolejne zlecenie. Kolejne na ich bardzo długiej liście. Problem w tym, że po raz pierwszy przyjeli jakieś za plecami Umberto i tak też je wykonali. Pod osłoną nocy, upiwszy wcześniej ojca do nieprzytomności, ruszyli do Sasinuki.
Początkowo szło im świetnie. Wkradli się niepostrzeżenie do kasztelu, obezwładnili straże, a później Zdenka jednym zdecydowanym ruchem poderżnęła gardło Halkerowi. Problem polegał na tym, że zobaczyła to wracająca z wieczornej zabawy służąca i zaczęła wrzeszczeć z przerażenia. Volf, Yerik i Zdenka uciekali więc w popłochu popędzani przez dzwony alarmowe oraz pokrzykiwania świetnie wyszkolonych żołnierzy.
Po trzech godzinach podróży przez śnieżne zaspy dotarli do zamarzniętego jeziora niedaleko Lahlahiny. Konie niechętnie weszły na lodową taflę, ale zachęcane przez jeźdźców ruszyły ostrożnie stawiając kopyta. Kręcące się na przeciwnym brzegu renifery obserwowały je bardzo uważnie, gotowe w każdej chwili do ucieczki.
Niespodziewanie Yerik wydał z siebie coś co najprawdopodobniej miało przypominać wycie wilka, ale brzmiało bardziej jak bardzo żałosny skowyt człowieka, któremu upuszczono ciężki przedmiot na stopę. Nie wiadomo czy renifery faktycznie wzięły mężczyznę za potencjalne zagrożenie czy zwyczajnie wystraszył je nagły dźwięk, ale szybko się oddaliły by ostatecznie zniknąć za jednym z pagórków.
— Yerik, ty urodzony dupku — syknął wściekle Volf. — Co ci strzeliło do tego durnego łba?
— Tak właśnie dziękuje się bratu za uratowanie życia. Gratuluję panu. Ma pan niezwykłą lekkość w wypowiedziach, wiedział pan o tym?
— Przecież mogłeś tym swoim durnowatym jękiem wydać nasze położenie ludziom Halklera. — Volf starał się mówić jak najciszej, ale jego głos i tak był wyjątkowo głośny. — Jesteśmy przecież na jeziorze, do tysiąca dziwek Utti, mogli by nas tu wystrzelać jak kaczki.
— Po pierwsze — zaczął z wyraźną wyższością w głosie Yerik. — To nie był żaden jęk, tylko prawdziwe wilcze wycie. — Musiał zrobić drobną pauzę, bo Volf upiornie zarechotał. — A żebyś wiedział dupku. Po drugie jak się te renifery rozbiegną to zostawią dużo śladów, co może ukryć nasz trop i Halker nas nie znajdzie.
— Halkert przecież nie żyje — wtrąciła się Zdenka.
— Na najświętszego, przecież wiem. Chodziło mi o jego ludzi. — Yerik był wyraźnie dotknięty. — To się nazywa skrót myślowy, Zdenka.
— Yerik, zamknij jadaczkę, bo zaraz ci wyrwę ten twój jęzor — odezwał się znowu Volf. Brat mu jednak nie odpowiedział widocznie rozumiejąc, że żarty się skończyły. Volf faktycznie wyrwał już jednemu gadule język, kiedy ten notorycznie obrażał Zdenkę. Od tamtego czasu Nur-hanowie nie mają więcej wstępu do Parvi.
***
Świtało już kiedy rodzeństwo wjechało z lasu niedaleko posiadłości.
Ciepłe promienie słońca ześlizgiwały się po kamiennych ścianach ogromnego trzykondygnacyjnego budynku ze skąpą czerwoną dachówką pokrywają jego szczyt. Okna miał wąskie i nieliczne, ale w południowej części posiadłości znajdowało się kilka z kolorowymi witrażami zamiast szyb.
Volf, Yerik i Zdenka ruszyli najpierw w kierunku stajni, czyli praktycznie rzecz biorąc mniejszej wersji dworku, stojącej tuż obok niego i placu ćwiczebnego, który teraz w całości pokryty był przez padający dzień wcześniej śnieg.
Yerik zagwizdał czysto, na co jadący obok niego Volf wychylił się z siodła i trzepną brata w głowę.
— Chcesz, żeby cię ojciec usłyszał?
Wściekły Yerik chciał oddać uderzenie, ale starszy mężczyzna wykonał w odpowiednim momencie szybki unik o mało nie spadając ze swojej klaczy.
— Ojciec jest zalany w trupa i może słyszeć co najwyżej własne chrapanie!
— Volf ma rację. Już raz nas wydałeś — powiedziała twardo Zdenka.
— Co? Kiedy niby?
— Rok temu. Tiola.
Yerik zacmokał.
— Przepraszam bardzo. Ten garnek spadł przez to że szafka była źle zrobiona. Zdarza się przecież, że produkują krzywe. Nie konfabuluj mi tutaj.
— To twoja wina — nie odpuszczała Zdenka.
— Nieprawda.
— Twoja.
— Nie.
— Tak.
— Nie.
— Kto pierwszy przy stajni ten ma racje. — Powiedziawszy to Zdenka spięła konia i ruszyła galopem w kierunku mniejszego z budynków.
Wiatr zwiał jej kaptur i odsłonił niedbale związane rude włosy, sterczące we wszystkich kierunkach. Cieszyła się z tego nagłego przyśpieszenia po wielogodzinnej monotonnej podróży. Jednak tuż przed stajnią gwałtownie szarpnęła za lejce i Płomyczek stanął dęba nerwowo prychając.
Oczy Zdenki otworzyły się szeroko ze zdziwienia. Wstrzymała oddech.
Umberto siedział niedbale na jednej z beczek obok boksów dla koni i beztrosko palił fajkę.
— Nie śpieszyło wam się szczególnie, dzieciaki.
Na widok ojca Volf i Yerik, którzy dotarli do stajni chwilę po Zdence, od razu zeskoczyli z koni.
— Ojcze, co ty tu robisz? Wszystko dobrze?
Umberto zaśmiał się upiornie.
— Nie uwierzycie jakie się tu rzeczy wyrabiały. Ale chodźmy do środka. Na pewno musicie być zmęczeni. Zapraszam. Zapraszam.
Yerik gwałtownie pobladł, a Volf zaczął się jąkać.
— A ko-koń...
— Kal się nimi zajmie, już mu zresztą dałem wcześniej znać. — Umberto wstał z beczki i ruszył powolnym krokiem w stronę posiadłości. — A i Yerik. Dobrze ci wychodzi gwizdanie. Chyba w końcu się nauczyłeś.
Rodzeństwo spojrzało po sobie z przerażeniem, natomiast twarz Yerika, zaróżowiona od mrozu, stała się nagle krwiście czerwona.
Misja nie zakończyła się pełnym sukcesem.
***
Siedzieli w głównej sali wlepiając pełne niepokoju oczy w blat. Umberto obserwował ich skruchę z dostrzegalną satysfakcją i jak gdyby nigdy nic pałaszował swoją jajecznicę z ośmiu jajek. Rodzeństwo mimo suto zastawionego stołu i pustych żołądków, nie odważyło się sięgnąć po jedzenie.
— Ojcze myślę, że powinniśmy cię przeprosić. To nigdy nie powinno mieć miejsca. Ale obiecuję...
Umberto uniósł rękę dając Volfowi wyraźny sygnał, żeby przestał mówić, po czym pociągnął potężny łyk swojego mocnego ziołowego naparu.
— Mam wam wyśmienitą historię do opowiedzenia. Naprawdę uśmiejecie się. Będę to chyba opowiadał przy każdym większym spotkaniu, takie to dobre. — Śmiech mężczyzny sprawił, że cała trójka aż drgnęła. — Otóż zaczyna się od wieczornego picia. Najpierw jeden kufel piwa, nic wielkiego ktoś by pomyślał, ale że towarzystwo przednie, to wypiłem jeszcze kolejny i kolejny. Chyba z tego wszystkiego mi się przysnęło, wiecie alkohol robi swoje. — Mówiąc to nawet nie patrzył na swoje dzieci, a na stojącego obok Kala, który to natomiast piorunował rodzeństwo wściekłym wzrokiem. — I teraz jest najlepsza część, słuchajcie tego. Budzę się. Na początku nie wiem co się dzieje, bo oto leżę we własnych wymiocinach. Rozumiecie? W własnych śmierdzących alkoholem wymiocinach, a nade mną, kurwa, stoi wielce szanowny delegowany Superbi najwspanialszy i miłościwie nam panujący zarządca Lahlaity Jergho pierdzielony Daga i mówi mi, uwaga co mi kurwa mówi!
— Ojcze, naprawdę czy to...
Umberto gwałtownie wstał i walnął pięścią w drewniany stół z taką mocą, że wszystko zadzwoniło, a jeden z talerzy spadł na kamienną posadzkę i roztrzaskał się w drobny mak.
— Słuchaj jak się coś do ciebie mówi gówniarzu! Bo wiesz co ja usłyszałem od pierdolonego zarządcy? Że dom Ditrerko rozpierdoliła eksplozja! Dobrze słyszycie, eksplozja. I on mnie pyta czy ja mu teraz zapłacę za odbudowę czy się chcę z nim sądzić. A ja kurwa we własnych rzygowinach.
Umberto cofnął rękę i opadł na krzesło głośno wzdychając.
— To robiliście dziś w nocy? — zapytał już spokojnym głosem. — Odgrywaliście się na Ditrerko?
— N-nie... to... to... — Volf jak zwykłe tracił w takiej sytuacji głos, więc Yerik przejął inicjatywę.
— Przyjęliśmy zlecenie na Harkela i je wykonaliśmy.
Umberto zmarszczył brwi.
— Przecież ustaliliśmy, że nie będziemy wchodzić w takie interesy. Nie jesteśmy płatnymi zabójcami.
— Chcieliśmy spróbować zrobić coś sami. Bez ciebie. Bo wiemy, że się martwisz czy kiedyś damy sobie radę czy...
— Widzieli was?
— Tylko służąca, ale mieliśmy zasłonięte twarze.
Umberto potarł pokryte potem czoło i znów głośno westchnął.
— Tak czy inaczej najpierw musimy się zająć sprawą Ditrerko. Pojadę dziś porozmawiać z urzędnikami, może to się da jakoś polubownie załatwić. Oj, dzieci, dzieci. Tyle kłopotów.
Zdenka wstała.
— To nie ja wysadziłam ten dom.
Umberto rzucił jej ciężkie spojrzenie opuchniętych oczu.
— Wiem.
— Czy w takim razie wiosce jest ktoś taki jak ja?
— Myślisz o kolejnym magu?
Zdenka wydęła usta i ruszyła w kierunku drzwi.
— Gdzie ty idziesz? — krzyknął za nią Umberto.
— Złapać tego kto to zrobił. Albo go zabić. Jeszcze zobaczę.
— Zdenka masz tu natychmiast wracać. W ogóle cała wasza trójka będzie tu siedzieć na tyłkach i czekać, aż wszystko załatwię. Zrozumiano?
Volf i Yerik od razu pokiwali głowami, ale Zdenka cały czas stała przed drzwiami zaciskając palce na zimnej klamce.
— Zrozumiano — odburknęła, czując, że bransoleta blokująca magię wyjątkowo ciąży jej na ręce.
***
Wyglądało, na to że jedna wizyta Umberto w Lahlaicie nie wystarczyła, więc następnego dnia znów o świcie osiodłał swojego wierzchowca i pognał do miasta wyklinając pod nosem Jergho Daga.
Zdenka nie zamierzała negocjować z przybranym ojcem swojego opuszczenia posiadłości, ale sama myśl, że niedaleko jest ktoś dysponujący podobnymi magicznymi umiejętnościami doprowadzała ją do szaleństwa i powodowała niepohamowany słowotok.
— Myślisz, że to mój brat? Ojciec? Matka? — zagaiła do jedzącego śniadanie Yerika.
— Co ty bredzisz, Zdenka. Kto taki?
— Ten mag.
Yerik prychnął.
— Myślisz, że to w ogóle jakiś nowy człowiek? Na mój gust to Ditrerko po prostu sam rozwalił sobie pół domu i teraz próbuje wrobić nas.
— Ale jak rozwalił. To jest pytanie.
— A bo ja wiem. Ma przecież dużo kasy to może go stać na jakieś zagraniczne proszki co wybuchają. Weź pogadaj z ojcem.
Niestety Umberto nie było całymi dniami i Zdenka została sama z własnymi domysłami.
Szła właśnie potrenować kiedy spostrzegła, że główne drzwi są otwarte. Kal odsunął się od nich nieco i dziewczyna mogła zobaczyć stojącego po drugiej stronie chuderlawego chłopaka o mętnym spojrzeniu bardzo jasnych oczu. Białe włosy miał potargane, a czapkę wciśniętą na głowę w taki sposób, że uszy odstawały mu jeszcze bardziej niż zwykle. Na jej widok rozpromienił się jak dzieciak i wyciągnął przed siebie bukiet przymrożonych kwiatów wyglądających nader żałośnie.
— Czego, Dewitt? — odezwała się ostro.
— Przyniosłem dla ciebie prezent i mam jeszcze wiersz. Napisałem go wczoraj, on...
— Nie mam czasu. Wynoś się.
Kal chciał już zamknąć drzwi kiedy czyjaś blada dłoń złapała za nie, po czym otworzyła je jeszcze szerzej. Dopiero wtedy Zdenka go zobaczyła.
Był niebotycznie wysoki, a postawne ciało zakrywał idealny czarny mundur pokryty złotymi odznakami. Zdenka jednak zdawała się nie dostrzegać jego jasnych włosów, długich wampirzych kłów i długiej blizny, była w końcu zbyt skupiona na lodowatym spojrzeniu mężczyzny. Błękitne oczy zdradzały nieopisaną pogardę.
— Zdenka Zabraven? — zapytał chłodno.
— Tak. — Przyjęła zdecydowaną postawę i uniosła wysoko podbródek. — Czego potrzebujesz?
— Jestem Heskell Ywain z Ministerstwa Magii. Chcę ci zadać kilka pytań.
Zdenka zastanawiała się chwilę co powinna zrobić, ale w końcu skinęła głową i ruszyła w kierunku głównej sali.
— Zapraszam, panie Ywain. Paniczu Dewitt, paniczowi nie wolno — powiedział Kal.
— Ale jak to? A kwiaty? A wiersz?
— Paniczu Dewitt, panna Zabraven poprosiła przecież panicza, by panicz wrócił do domu.
Dewitt jęknął i zaczął coś mówić o złamanym sercu i o samobójstwie z miłości.
***
Heskell usiał na jednym z drewnianych krzeseł w głównej sali, a Zdenka zajęła miejsce na przeciwko. Do środka wpadało zabarwione przez witraże światło poranka.
Patrzyli na siebie bardzo długo, jak dwa drapieżniki gotowe do skoku, aż w końcu dziewczyna oparła się beztrosko o oparcie.
— Śmierdzisz trupem.
— Uprzejmość to widzę twoja dominująca cecha.
— Ojciec mówi, że nie koniecznie — odparła Zdenka nie wyczuwając widocznie ironii w głosie wampira. — Miałeś pytać. To pytaj.

[Heskell? Kiedy muszę wybierać między nauką na sesję a nauką na kolokwium to decyduję się na pisanie c: ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz