Osobliwy hotel w niczym nie przypominał zdatnego do życia budynku - wszechobecny kurz i niezaprzeczalnie hordy kryjących się za każdym rogiem roztoczy sprawiały, że Soren ani trochę nie dziwił się pustkom, jakie świeciły wewnątrz. Westchnął ciężko, krzywiąc się na sam widok rozklekotanych łóżek o niewiadomej genezie i zapewne parszywych doświadczeniach. Zacisnął jednak usta, powstrzymując się przed zbędnymi komentarzami, doceniając, że przynajmniej nie muszą spędzać nocy pod gołym niebem. I choć w innej sytuacji scenariusz mógłby wydać się całkiem urokliwy, spadająca coraz niżej temperatura skutecznie sprawiała, że nawet najbardziej obskurny lokal wyglądał na luksusowe zamczysko. Gdy weszli do przydzielonego im pokoju, Vaeril niemal natychmiastowo rozpoczął leczenie swych licznych siniaków - Soren nie zamierzał mu przerywać, decydując, że pokutując za swe grzechy, zdobędzie dla nich cokolwiek zdatnego do jedzenia. Nie liczył, że podstarzały elf uraczy go czymś sensownym, dlatego używając Przeskoku, w mgnieniu oka najechał bezpiecznie wyglądające sklepiki, by zaledwie kilka minut później, po uprzednim podgrzaniu ich w wyjątkowo minimalistycznej stołówce, znów pojawić się przed drzwiami przeklętego pokoju. Zdążył jedynie otworzyć drzwi, nim dzierżone przezeń talerze z hukiem upadły na ziemię, a zapach spalenizny podrażnił nozdrza - wzbierający na sile płomień odebrał Sorenowi rozum, skutkując strąceniem kolejnej świeczki. Głuche przekleństwa opuściły ich usta, gdy w szaleńczym biegu ruszyli przed siebie, nie bacząc na stającą w ogniu karczmę, a nawet goniący ich tłum mieszczan. Acedia myślał jedynie o tym, by jak najszybciej opuścić niebezpieczną strefę, chłopi zmuszeni będą rozwiązać problem samotnie. Po trwającej w nieskończoność mordędze młodzieńcy opadli na wilgotne podłoże, walcząc o każdy oddech. Książę nie wiedział, czy powinien śmiać się, płakać, czy może dziękować, jak bardzo nieustanne ucieczki poprawiły jego kondycję. Zdecydował się jednak milczeć, wybuchając stłumionym chichotem, słysząc komentarz towarzysza. I być może zachowywał się jak pozbawiony piątej klepki szaleniec, ale absurdalność sytuacji zdawała się dla Sorena zbyt przytłaczająca, by myśleć racjonalnie.
- Oni natomiast na pewno wspomną o tym swoim dzieciom. - Skinął głową w kierunku, z którego wciąż unosił się dym. - O złym elfie i jego rogatym towarzyszu. Brzmi jak bajka, którą straszy się tych mniej potulnych. - Zaśmiał się ponownie, zaszczycając Vaeril'a jednym ze swych popisowych, idiotycznych uśmiechów.
- Żywe legendy. - Podsumował dyszący ciężko elf. - Ledwo opuściliśmy Pablares i już wpakowaliśmy się w kłopoty. Litości.
- Bóg komedii tragicznych mści się na mnie za opuszczenie jego anielskiego orszaku. - Acedia nie potrafił powstrzymać się od naprzemiennych parsknięć i odkaszlnięć. - Prawdziwy archetyp nędzy i rozpaczy. - Wymownie wskazał palcem w swą stronę, obserwując wyraźnie zdezorientowanego towarzysza.
Brunet nie skomentował jednak nagłej niedorzeczności białowłosego, najwidoczniej przyzwyczajając się do dalekich od normy gestach, którymi posługiwał się na co dzień. Po chwili milczenia, przerywanego jedynie łapczywością ich oddechów, oboje zdecydowali, że szukanie kolejnej karczmy z pewnością nie wyjdzie im na dobre. Ukryli się więc w leśnych gęstwinach, otulając szczelniej wszystkim, co znaleźli pod ręką, jednak rozbudzeni nagłym przypływem adrenaliny borykali się z niemałymi problemami, by faktycznie zasnąć. Soren, wyraźnie zirytowany, usiadł więc, bawiąc wszystkim, co znalazł pod ręką. Nie zagadywał do Vaeril'a, jakby obawiając się, że ten zdołał jednak usnąć, a każdy szept mógłby go zbudzić. Acedia trwał więc we względnej ciszy, powracając myślami do wcześniejszego wyznania na temat własnej przeszłości, fakt, że ukrył znaczącą część swej tożsamości, wciąż nie dawał mu spokoju, a im dalej się posuwali, tym większym strachem napawała go konfrontacja z marami dzieciństwa. Mógł napisać list, podrzucić go chłopakowi i zniknąć pod absurdalnym pretekstem, by powrócić, gdy emocje opadną z Vaeril'a, jednak coś w środku podpowiadało mu, że wykazałby się jedynie wzorowym tchórzostwem. Nagłe ocknięcie, jakoby zapomniał o tym wspomnieć, brzmiało jeszcze gorzej i Sorenowi ciężko było uwierzyć, że kogokolwiek nabrałby na tak szczeniacką sztuczkę. Westchnął więc ciężko, przewracając oczami. Siedzenie zbyt długo w jednym miejscu stawało się nużące - rzuciwszy więc szybkie wytłumaczenie, na wypadek, gdyby elf jednak wciąż czuwał, Przeskoczył na maksymalną odległość. Planował odnaleźć w ten sposób najbliższe miasteczko, jakikolwiek ślad cywilizacji, w której mogliby wznowić poszukiwania Dereka. Mężczyzna, niczym chodząca tajemnica, zdawał się niemal tak samo ostrożny, jak Soren, zostawiając za sobą niewiele znaczących śladów. Acedia nie wiedział, czy taka postawa powinna inspirować go do działania, czy stresować - z własnego doświadczenia wnioskował, że nie bezpowodu znika się bez słowa, ignorując własną przeszłość. Podświadomie miał jednak nadzieję, że po raz kolejny hiperbolizował wszystko wokół, niepotrzebnie wątpiąc w dobre intencje Dereka. Wychował przecież Vaeril'a na dobrą istotę, nie mógł znacząco się różnić. Chłopak odrzucił więc tlące się w sercu negatywne odczucia, w pełni oddając się podjętemu zadaniu. Przeskoczył już pięć razy, co dawało trzysta metrów jutrzejszej bezowocnej wędrówki. Las uśmiechał się do niego cierpko, wciąż nie przejawiając choćby cienia urbanizacji. Zdeterminowany młodzieniec kontynuował jednak swą nocną wyprawę, ostatecznie docierając do znajomo wyglądającej mieściny. Adria nawet nocą tętniła życiem, skupionym głównie wokół karczm i kilku burdeli, które niewątpliwie cieszyły się po zmroku ogromną popularnością. Soren wyminął ośrodki wątpliwej rozkoszy, a niewątpliwej rzeżączki, rozpoczynając swój mały rekonesans, mający ułatwić popołudniowe poszukiwania Dereka. Ku swemu niebywałemu szczęściu natrafił wzrokiem na okryte szkarłatem emblematy dobrze mu znanej chorągwi - i choć żadnego z jej członków nigdy nie spotkał, wpajane przez nauczycieli formacje pomimo upływu lat wciąż odbijały się echem w pamięci białowłosego. Niczym niezainteresowany, pospolity obywatel zbliżył się do grupki żołnierzy, podsłuchując toczoną przez nich rozmowę. Przepełniony rycerskim żargonem bełkot wyraźnie wskazywał, że zmierzali w tę samą stronę, w którą według Terryna udał się starszy z Iversenów - wystarczyło więc jedynie niepostrzeżenie śledzić chorągwie, by dotrzeć do celu. Zadanie nie było jednak tak proste, jak mogłoby się wydawać.
- Myśl, Acedio, myśl. - Pierwszy raz od dawna wypowiedział swe nazwisko nagłos.
Szept, niby niepozornie rzucone zaklęcie, przyniósł rezultaty szybciej, niż Soren mógł się spodziewać. Załadowany po brzegi wóz oddziału, skryty na tyłach karczmy aż prosił się o rabunek. Białowłosy zakradł się wiec bliżej, a widok nieużywanych zbroi podobnych tym, w które przyodziani byli żołnierze sprawił, że chłopak aż podskoczył z radości. Skryty w cieniu, niczym prawdziwy zabójca gotów rzucić się do gardła swej ofiary, wyczekał moment, aż pilnujący pojazdu strażnik oddali się w bliżej nieznanym celu, by następnie jednym sprawnym ruchem zagarnąć pożądane obiekty. Ukryte pod powierzchnią płaszcza, skórzane napierśniki nie zajmowały zbyt wiele miejsca, ważąc jeszcze mniej, pozwalając Sorenowi oddalić się najszybciej, jak tylko potrafił. Nie spodziewał się, że sklejony w ułamku sekund plan powiedzie się bez większych komplikacji, lecz nie zamierzał narzekać. Po wcześniejszym spaleniu wioski potrzebował choć chwili wytchnienia. Używając swych niezwykłych zdolności powrócił do prowizorycznego obozowiska, zastając wszystko w takim samym stanie, w jakim pozostawił je jakiś czas temu. Nie czuł się zmęczony, a obserwacja nocnego nieba utwierdziła go w przekonaniu, że do świtu czeka ich jeszcze dobre kilka godzin. Westchnąwszy ciężko zrzucił więc cześć noszonego dotychczas, być może zbyt prowokacyjnego, odzienia, natychmiastowo zamieniając je na szkarłatne napierśniki z wygrawerowaną po lewej stronie różą. Symbol Larthów od małego wydawał mu się zbyt delikatny w porównaniu z resztą rycerskich rodów, lecz liczni potomkowie, wyrastający na potężnych wojowników szybko zmienili zdanie zapatrzonego w wojaczkę Sorena. Wewnętrznie cieszył się więc, że przynajmniej na ten jeden dzień stanie się kimś lepszym, niż rozbitym emocjonalnie, przeklętym wyrzutkiem. Z tą myślą wypisaną na twarzy położył się na rozłożonym wcześniej płaszczu, usiłując zdrzemnąć się choćby na chwilę.
***
Obudził się przed Vaeril’em, szybko potrząsając jednak jego ramieniem, co nieszczególnie spodobało się zaspanemu elfowi. Soren odczekał chwilę, pozwalając brunetowi dojść do siebie, jednak widok zaskoczonego, z lekka podejrzliwego spojrzenia, jakim obdarzył go towarzysz, skutecznie wybiło Acedię z rytmu.
- Co ty masz na sobie? - zapytał, a Soren niemal uderzył się w głowę, że zapomniał o tak ważnym elemencie
- Część mojego planu, dla ciebie też jest. - Uśmiechnął się ciepło, zupełnie niepodobnie do swej wcześniejszej prezencji, podając elfowi ukradziony w nocy rynsztunek.
Zdezorientowanie Iversena nie zniknęło jednak, a książę natychmiastowo rozpoczął opowieść o swych nocnych eskapadach, zasłyszanych tam informacjach i szaleńczych pomysłach, na które wpadł po zobaczeniu rycerzy. I choć Vaeril miał kilka obiekcji co do genialnych planów swego kompana, ostatecznie pragnienie odnalezienia brata sprawiło, że zgodził się przystać na propozycję białowłosego. Chłopak opowiedział jeszcze o rodzie, któremu tymczasowo będą służyć, mając nadzieję, że podręcznikowa, pozyskana na zamku wiedza wystarczy, by wyszli z Adrii żywi. Nie zajmując brunetowi ani chwili dłużej, Soren odwrócił się plecami, pozwalając mu bez skrępowania zmienić odzienie. Nie przerwali jednak rozmowy, powracając do serii opowieści, które ten planował kiedyś opowiedzieć młodszym pokoleniom.
- Opowiesz je kiedyś swoim dzieciom? - Pytanie Vaeril’a poskutkowało wybuchem śmiechu ze strony anielskiego kompana.
- Płyniemy na tej samej łodzi. Mężczyzna nie może mieć dzieci z innym mężczyzną. - Wyszczerzył się głupio, choć wiedział, że Iversen i tak tego nie dostrzeże.
- Nie miałeś przypadkiem narzeczonej? - Soren był niemal pewien, że elf spojrzał w stronę połyskującej na jego dłoni obrączce.
- Gdyby to jeszcze była moja decyzja. Zdążyłeś się już pewnie domyślić, że jestem z tych pozornie wyższych sfer. - Ostatnie słowa wręcz wycedził przez zęby. - Tutaj nie ma czegoś takiego jak miłość. Są interesy, a zaręczyny okazują się trwalsze niż jakiekolwiek dokumenty. - Wzruszył ramionami, obracając się ponownie w stronę towarzysza. - Nikt nie pozwoliłby mi związać się z mężczyzną, nieważne jak bogaty by nie był. No ale teraz, kiedy oficjalnie nie figuruję w spisie ludności, mogę robić co chcę. - Na jego twarz ponownie wstąpił głupawy uśmieszek.
Vaeril skończył zakładanie zbroi, i choć dla obu z nich nie była ona idealnie dopasowana, wyglądem przypominali już wizytującą w mieście chorągiew. Bez zbędnych ociągnięć ruszyli więc w dalszą drogę, podążając ubitą w nocy ścieżką. Piesza wędrówka przez chaszcze okazała się jednak trudniejsza, niż swobodne przeskakiwanie co sześćdziesiąt metrów, sprawiając, że trasa zdawała się im znacznie dłuższa, niż w rzeczywistości była. Nie narzekali jednak, dzielnie znosząc uderzenia gałęzi i świst mieczy, gdy przecinali bardziej problematyczne pnącza. Niedługo później, zmęczeni i z lekka obdrapani, przekroczyli miejskie mury, napawając się surowym pięknem Adrii. Za dnia osada okazywała się jeszcze tłoczniejsza, niż poprzedniej nocy, przypominając żywą, wielokulturową mozaikę, przekrzykującą się wzajemnie we wszystkich znanych Roanoke językach. Soren prychnął cicho, wskazując Vaeril'owi kierunek, w którym powinni się udać. Przeciskali się więc pomiędzy rozentuzjazmowanym tłumem, cudem unikając zderzenia z biegającymi wszędzie dziećmi i ich nieostrożnymi rodzicami - lawirowanie od krańca, do krańca ulicy stawało się męczące, jednak wędrowcy byli zbyt blisko szansy, by teraz odpuścić. Gdy tłum nieco się przerzedził, pozwalając mężczyznom na swobodną rozmowę, Soren ponowił swą opowieść o rycerskim rodzie, ekscytując się prawdopodobnie odrobinę zbyt mocno. Rozmowa pochłonęła go do tego stopnia, że z trudem wyczuł dobrze mu znaną, magiczną aurę, mknącą prosto w ich stronę. Niewidzialna materia, zionąca śmiercią i stęchlizną, na moment przeobraziła się w gwiezdną elfkę i, nim którykolwiek z towarzyszy zdołał zareagować, przeszywający, tępy ból wstrząsnął Sorenem.
- Widzę, że anielica nie dała rady. - Wysyczała mu do ucha, ponownie przyjmując swą transparentną formę. - Festus przesyła serdeczne pozdrowienia.
Wyrwany gwałtownie sztylet, niewątpliwie nasiąknięty wyjątkowo toksyczną substancją, sprowadził Acedię do parteru, sprawiając, że z trudem utrzymywał się na drżących kolanach. Więc Gildia zdecydowała się go ścigać. Czy było ich więcej? Kurwa, na pewno było, skoro podjęli już drugą próbę zabójstwa. Książę trząsł się ni to ze strachu, ni z wyniszczającej mu organizm trucizny - cokolwiek pokrywało to nieszczęsne ostrze, niewątpliwie weszło w reakcję z płynącą w jego żyłach trutką. Głęboka, krwawiąca obficie rana pod żebrami pulsowała przeraźliwym bólem, a Soren był niemal pewien, że broń wbito na tyle głęboko, że naruszyła również płuco. Choć rana nie należała do tych, z którymi normalnie nie potrafiłby sobie poradzić, ostatnimi czasy zbyt często atakowano go w wyjątkowo dotkliwy sposób. Kumulacja obrażeń w końcu sięgnęła zenitu. Walczył więc o każdy, choćby najmniejszy oddech, z trudem spoglądając w stronę swego kompana. Rzeczywistość załamywała mu się przed oczami, sprawiając, że ledwo dostrzegał pojedyncze elementy jego twarzy. Nie wahał się długo, co powinien zrobić - niedługo najpewniej całkowicie straci kontakt z rzeczywistością, a nie pozwoli, by gildyjne porachunki odebrały Vaeril'owi szansę na odnalezienie brata. Ostatkiem sił uniósł się więc do pionu, łapiąc elfa za ramię, niewątpliwie brudząc je szkarłatem własnej posoki. Nie wiedział, czy to zadziała, jednak znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Wytężył więc otępiałe zmysły, przeskakując po raz ostatni i, ku chwilowemu napływowi szczęścia, sekundy później oboje z hukiem wylądowali na środku nieszczęsnej karczmy, którą Soren odwiedził zeszłej nocy. Nie sądził, że jego zdolność zdoła przenieść ich obu. Usłyszał zlane w jedno, uniesione głosy i czyiś wrzask, jednak wewnętrzna walka o nieutracenie przytomności pochłonęła go do tego stopnia, że nie zwracał na nikogo uwagi. Krzywy, imitujący przeprosiny uśmiech wpełzł mu na twarz, gdy kierował głowę w stronę rozmytego całkowicie Iversena.
- Przynajmniej tobie się uda. - Zaśmiał się posępnie, szybko żałując swej decyzji, spluwając krwią na drewnianą posadzkę lokalu. - I uważaj, może ich być więcej. - Z trudem wypowiadał każde słowo, sugestywnie wskazując na wciąż zaogniającą się ranę.
[Vaeril? Well, lubię go krzywdzić.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz