Heskell nigdy nie tęsknił za Schimoel. Nigdy nie czuł tej przemożnej potrzeby powrócenia w rodzime strony, odwiedzenia domu, w którym przyszedł na świat, przejścia się uliczkami, które pamiętał z czasów dzieciństwa jak zamazane obrazy, lekko poszarpane na brzegach, zasnute mgłą, której nie sposób rozpędzić. Nie raz słyszał o tej chęci powrotu do korzeni, i za każdym razem dochodził do prostego wniosku: być może wampiry z natury są znacznie mniej sentymentalne. Ani on sam, ani jego siostra, nie przywiązywali szczególnej wagi do miejsca narodzin, miejsca, w którym zapewne wciąż by mieszkali, gdyby nie ich ojciec, siłą rzeczy zaczął więc podejrzewać, że to perspektywa setek lat – zarówno tych, które zdążyli już przeżyć, jak i tych, które wciąż mieli przed sobą – pozbawiała ich tego paskudnego przywiązania do starego domu, którego nigdy nie wybrali sami dla siebie.
Można by rzec, że przekroczenie granicy dzielącej Behobes z Schimoel miało na Heskellu efekt wręcz całkowicie odwrotny; było coś w zimnym, niemalże arktycznym wietrze, nieprzyjemnie smagającym mu twarz, co sprawiło, że jeżyły mu się włosy na karku, a w całym ciele narastało nieprzyjemne uczucie drżenia – choć może nie do końca można było to drżeniem nazwać. Wrażenie przypominało to, które zawsze towarzyszyło mu, gdy wiedział, że zbliża się walka, a równocześnie ani trochę nie było do niego podobne. To samo napięcie, czujność i wyczekiwanie, świadomość, że już za chwilę coś się wydarzy, więc powinien być gotów w każdej chwili odeprzeć atak… tyle tylko, że jego ciało nie miało najmniejszego powodu reagować w taki sposób, nie, gdy jego koń kroczył spokojnie szerokim traktem wśród pokrytych szronem równin, a w zasięgu wzroku nie było żywego ducha. Oddech wampira zmieniał się w półprzezroczyste obłoczki pary, rozwiewające się szybko w mroźnym powietrzu, i Heskellowi przemknęło przez myśl, że zupełnie nie tęsknił za tym nieprzyjemnym gryzącym uczuciem, jakby drobne pazurki szarpały każdy cal jego odsłoniętej skóry. Był naturalnie odporny na chłód i pomyśleć można by było, że lata dzieciństwa i wczesnej dorosłości, które spędził w tej zimnej krainie, zdążyły sprawić, że był na nie równie obojętn,y jak koń obojętny jest na samotną muchę, ale wspomnienia życia w Schimoel nigdy nie były dla niego jednymi z najlepszych, a zimno zawsze dobitnie przypominało mu o tym, co zwykł był mieć i co zostało mu odebrane.
Kamra od lat powtarzała mu, że żywienie urazy do pory roku tylko dlatego, że istnieje, jest dziecinne i całkowicie bez sensu. Gdyby chciał się z nią kłócić, powiedziałby, że ona i tak nigdy nie rozumiała, że zawsze była zbyt miękka, zbyt szybko wybaczała. Ale nie chciał, więc przeważnie zbywał jej komentarze milczeniem. Rzeczywiście jakby nigdy nie chciała do końca zrozumieć, co nim kieruje, zobaczyć, jak głęboką bruzdę zostawiło w nim wszystko, czego dopuścił się ich ojciec, i tak naprawdę nie mógł jej za to winić; na jej miejscu sam zapewne wolałby odwrócić wzrok i zaakceptować rzeczywistość taką, jaka jest, bez zbędnego wnikania w szczegóły. W jej mniemaniu po prostu nie lubił zimna dlatego, że było zimne.
Podczas podróży przez Schimoel ominął Sin łukiem tak szerokim, na jaki tylko mógł sobie pozwolić bez zbędnego nadrabiania drogi. Kierował się w stronę Lahlaity, miejsca, w którym, jak wynikało z dostarczonych mu nieopodal granicy raportów, nastąpił ostatni wybuch niekontrolowanej magicznej mocy. Brieux uważał, że zjawisko należy zbadać, a osobę za nie odpowiedzialną sprowadzić jak najszybciej do Mevikken, zanim wyrządzi jeszcze więcej szkód, szczególnie, że według opisów świadków nie była to byle jaka magia. Heskell nie znał się na jej zawiłościach i rodzajach, i jeśli miał być szczery, zwyczajnie go one nie obchodziły; jego celem było zminimalizowanie potencjalnej liczby ofiar i zapewnienie regionowi spokoju i bezpieczeństwa, a to, co stanie się z osobnikiem odpowiedzialnym za te wybuchy, nie było już ani trochę jego sprawą.
Do Lahlaity wjechał wczesnym rankiem, gdy na ulicach kręcili się tylko pierwsi właściciele otwierający swe kramy, a z piekarni unosił się zapach świeżo pieczonego chleba. Przywiązał konia przed karczmą, która okazała się niemalże równie pusta co reszta miasta; Heskell podejrzewał, że większość gości wciąż jeszcze spała, podchmielona, w wynajętych pokojach na piętrze, bo oprócz niego samego w lokalu było może trzech innych mężczyzn i kobieta w fartuchu sprzątająca stoły po poprzednim wieczorze. Już miał zająć jedno z krzeseł, kiedy mężczyzna stojący przy głównej ladzie i gawędzący wesoło z kimś, kto zapewne był właścicielem przybytku, rzucił:
– No, Ditrerko się doczekał, cholerny sknera. Sam widziałem, jak mu pół chałupy rozpierdoliło!
– Wcześniej czy później ktoś się musiał wkurwić, to, co ten stary cap wyczyniał… przysięgam na grób mojej matki, jakby się to stało trochę później, to sam bym poszedł i bym mu… – właściciel urwał, nagle przyglądając się uważnie Heskellowi. Musiał rozpoznać mundur, bo szturchnął rozmówcę. – A niech mnie diabli wezmą, już na nas łowców czarownic nasyłają! U nas bezpiecznie, nie ma kogo mordować! – ostatnie słowa skierował do wampira, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Okaże się – Heskell odezwał się po raz pierwszy, odkąd wszedł do gospody. Zlustrował mężczyzn chłodnym spojrzeniem. – Ten… Ditrerko. Co dokładnie miało miejsce?
Tamci wymienili spojrzenia.
– Cholera wie – odparł gość, wzruszając ramionami, choć minę miał taką, jakby świetnie wiedział, co się wydarzyło, ale nie chciał dać tego po sobie poznać. – To bankowiec je, skurwiel jakich mało, ze świecą szukać u nas takiego, co by mu Ditrerko kogoś w rodzinie nie orżnął, ale nikt nic na niego nie może znaleźć. Od lat się tu panoszy, aż tu zeszłej nocy jebut! Pół domu mu wyleciało w powietrze! – przerwał, zastanowił się, rzucił Ywainowi podejrzliwe spojrzenie. – Ale więcej nie wiem.
– Czyżby?
– Ano nie wiem. Pewno kogoś wkurwił tak fest, to ten się zemścił na starym draniu. Zresztą idź se pan, zobacz na własne oczy, a jak chcesz węszyć, to nie tutaj. Dewitt pewno będzie wiedział, o, głupi jak but ci on, ten wypierdek, ale talent do pchania się w nieswoje sprawy to ma, a jak!
Można by rzec, że przekroczenie granicy dzielącej Behobes z Schimoel miało na Heskellu efekt wręcz całkowicie odwrotny; było coś w zimnym, niemalże arktycznym wietrze, nieprzyjemnie smagającym mu twarz, co sprawiło, że jeżyły mu się włosy na karku, a w całym ciele narastało nieprzyjemne uczucie drżenia – choć może nie do końca można było to drżeniem nazwać. Wrażenie przypominało to, które zawsze towarzyszyło mu, gdy wiedział, że zbliża się walka, a równocześnie ani trochę nie było do niego podobne. To samo napięcie, czujność i wyczekiwanie, świadomość, że już za chwilę coś się wydarzy, więc powinien być gotów w każdej chwili odeprzeć atak… tyle tylko, że jego ciało nie miało najmniejszego powodu reagować w taki sposób, nie, gdy jego koń kroczył spokojnie szerokim traktem wśród pokrytych szronem równin, a w zasięgu wzroku nie było żywego ducha. Oddech wampira zmieniał się w półprzezroczyste obłoczki pary, rozwiewające się szybko w mroźnym powietrzu, i Heskellowi przemknęło przez myśl, że zupełnie nie tęsknił za tym nieprzyjemnym gryzącym uczuciem, jakby drobne pazurki szarpały każdy cal jego odsłoniętej skóry. Był naturalnie odporny na chłód i pomyśleć można by było, że lata dzieciństwa i wczesnej dorosłości, które spędził w tej zimnej krainie, zdążyły sprawić, że był na nie równie obojętn,y jak koń obojętny jest na samotną muchę, ale wspomnienia życia w Schimoel nigdy nie były dla niego jednymi z najlepszych, a zimno zawsze dobitnie przypominało mu o tym, co zwykł był mieć i co zostało mu odebrane.
Kamra od lat powtarzała mu, że żywienie urazy do pory roku tylko dlatego, że istnieje, jest dziecinne i całkowicie bez sensu. Gdyby chciał się z nią kłócić, powiedziałby, że ona i tak nigdy nie rozumiała, że zawsze była zbyt miękka, zbyt szybko wybaczała. Ale nie chciał, więc przeważnie zbywał jej komentarze milczeniem. Rzeczywiście jakby nigdy nie chciała do końca zrozumieć, co nim kieruje, zobaczyć, jak głęboką bruzdę zostawiło w nim wszystko, czego dopuścił się ich ojciec, i tak naprawdę nie mógł jej za to winić; na jej miejscu sam zapewne wolałby odwrócić wzrok i zaakceptować rzeczywistość taką, jaka jest, bez zbędnego wnikania w szczegóły. W jej mniemaniu po prostu nie lubił zimna dlatego, że było zimne.
Podczas podróży przez Schimoel ominął Sin łukiem tak szerokim, na jaki tylko mógł sobie pozwolić bez zbędnego nadrabiania drogi. Kierował się w stronę Lahlaity, miejsca, w którym, jak wynikało z dostarczonych mu nieopodal granicy raportów, nastąpił ostatni wybuch niekontrolowanej magicznej mocy. Brieux uważał, że zjawisko należy zbadać, a osobę za nie odpowiedzialną sprowadzić jak najszybciej do Mevikken, zanim wyrządzi jeszcze więcej szkód, szczególnie, że według opisów świadków nie była to byle jaka magia. Heskell nie znał się na jej zawiłościach i rodzajach, i jeśli miał być szczery, zwyczajnie go one nie obchodziły; jego celem było zminimalizowanie potencjalnej liczby ofiar i zapewnienie regionowi spokoju i bezpieczeństwa, a to, co stanie się z osobnikiem odpowiedzialnym za te wybuchy, nie było już ani trochę jego sprawą.
Do Lahlaity wjechał wczesnym rankiem, gdy na ulicach kręcili się tylko pierwsi właściciele otwierający swe kramy, a z piekarni unosił się zapach świeżo pieczonego chleba. Przywiązał konia przed karczmą, która okazała się niemalże równie pusta co reszta miasta; Heskell podejrzewał, że większość gości wciąż jeszcze spała, podchmielona, w wynajętych pokojach na piętrze, bo oprócz niego samego w lokalu było może trzech innych mężczyzn i kobieta w fartuchu sprzątająca stoły po poprzednim wieczorze. Już miał zająć jedno z krzeseł, kiedy mężczyzna stojący przy głównej ladzie i gawędzący wesoło z kimś, kto zapewne był właścicielem przybytku, rzucił:
– No, Ditrerko się doczekał, cholerny sknera. Sam widziałem, jak mu pół chałupy rozpierdoliło!
– Wcześniej czy później ktoś się musiał wkurwić, to, co ten stary cap wyczyniał… przysięgam na grób mojej matki, jakby się to stało trochę później, to sam bym poszedł i bym mu… – właściciel urwał, nagle przyglądając się uważnie Heskellowi. Musiał rozpoznać mundur, bo szturchnął rozmówcę. – A niech mnie diabli wezmą, już na nas łowców czarownic nasyłają! U nas bezpiecznie, nie ma kogo mordować! – ostatnie słowa skierował do wampira, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Okaże się – Heskell odezwał się po raz pierwszy, odkąd wszedł do gospody. Zlustrował mężczyzn chłodnym spojrzeniem. – Ten… Ditrerko. Co dokładnie miało miejsce?
Tamci wymienili spojrzenia.
– Cholera wie – odparł gość, wzruszając ramionami, choć minę miał taką, jakby świetnie wiedział, co się wydarzyło, ale nie chciał dać tego po sobie poznać. – To bankowiec je, skurwiel jakich mało, ze świecą szukać u nas takiego, co by mu Ditrerko kogoś w rodzinie nie orżnął, ale nikt nic na niego nie może znaleźć. Od lat się tu panoszy, aż tu zeszłej nocy jebut! Pół domu mu wyleciało w powietrze! – przerwał, zastanowił się, rzucił Ywainowi podejrzliwe spojrzenie. – Ale więcej nie wiem.
– Czyżby?
– Ano nie wiem. Pewno kogoś wkurwił tak fest, to ten się zemścił na starym draniu. Zresztą idź se pan, zobacz na własne oczy, a jak chcesz węszyć, to nie tutaj. Dewitt pewno będzie wiedział, o, głupi jak but ci on, ten wypierdek, ale talent do pchania się w nieswoje sprawy to ma, a jak!
***
Dewitt okazał się być chuderlawym młodzieńcem, nader skorym do rozmowy, jeśli się tylko zadało odpowiednie pytania.
– Och, tak, oczywiście, oczywiście, że znam! Jest najpiękniejszą dziewczyną w okolicy, nie, najpiękniejszą na świecie! Proszę, tędy, znam drogę, to wcale nie daleko – wykrzyknął entuzjastycznie, zapytany, czy wie, czy w okolicy nie mieszka ktoś obdarzony silnymi magicznymi zdolnościami; Heskell szybko przekonał się, że dzieciak nie ma pojęcia, kto odpowiedzialny jest za zniszczenie posiadłości właściciela banku, a przynajmniej uważa, że nie ma pojęcia. Ywain uważał, że to dość podejrzane: rzekomo potężna magiczka zupełnym przypadkiem mieszka pod miastem, w którym nie tak dawno temu doszło do nie jednego, a dwóch wybuchów magii. Z drugiej strony, sądząc po nieustannej paplaninie, którą raczył go młodzieniec (coś o włosach jak zachód słońca), mogła ona nie być wcale aż tak potężna, a jedynie ładna na tyle, by zawrócić młokosowi w głowie.
Posiadłość, do której zaprowadził go Dewitt, rzeczywiście położona była nieopodal Lahlaity, choć podróż zajęłaby znacznie mniej czasu, gdyby Heskell nie musiał celowo prowadzić konia wybitnie wolnym stępem i zatrzymywać się za każdym razem, gdy jego przewodnik postanowił zatrzymać się, by zerwać parę kwiatów dla „pani swego serca”. Poranek nie był już tak znowu wczesny, gdy wampir mógł wreszcie zeskoczyć z wierzchowca, rzucić wodze stajennemu i zabębnić w drzwi. Otworzył mu służący.
– Szukam Zdenki Zabraven – odezwał się, nie mając czasu ani ochoty na bawienie się w grzeczności. Mundur powinien wszystko wyjaśniać, nawet jeśli budził niechęć u prostego ludu. – Muszę zadać jej parę pytań.
– Och, tak, oczywiście, oczywiście, że znam! Jest najpiękniejszą dziewczyną w okolicy, nie, najpiękniejszą na świecie! Proszę, tędy, znam drogę, to wcale nie daleko – wykrzyknął entuzjastycznie, zapytany, czy wie, czy w okolicy nie mieszka ktoś obdarzony silnymi magicznymi zdolnościami; Heskell szybko przekonał się, że dzieciak nie ma pojęcia, kto odpowiedzialny jest za zniszczenie posiadłości właściciela banku, a przynajmniej uważa, że nie ma pojęcia. Ywain uważał, że to dość podejrzane: rzekomo potężna magiczka zupełnym przypadkiem mieszka pod miastem, w którym nie tak dawno temu doszło do nie jednego, a dwóch wybuchów magii. Z drugiej strony, sądząc po nieustannej paplaninie, którą raczył go młodzieniec (coś o włosach jak zachód słońca), mogła ona nie być wcale aż tak potężna, a jedynie ładna na tyle, by zawrócić młokosowi w głowie.
Posiadłość, do której zaprowadził go Dewitt, rzeczywiście położona była nieopodal Lahlaity, choć podróż zajęłaby znacznie mniej czasu, gdyby Heskell nie musiał celowo prowadzić konia wybitnie wolnym stępem i zatrzymywać się za każdym razem, gdy jego przewodnik postanowił zatrzymać się, by zerwać parę kwiatów dla „pani swego serca”. Poranek nie był już tak znowu wczesny, gdy wampir mógł wreszcie zeskoczyć z wierzchowca, rzucić wodze stajennemu i zabębnić w drzwi. Otworzył mu służący.
– Szukam Zdenki Zabraven – odezwał się, nie mając czasu ani ochoty na bawienie się w grzeczności. Mundur powinien wszystko wyjaśniać, nawet jeśli budził niechęć u prostego ludu. – Muszę zadać jej parę pytań.
[Zdenka? Zamiast eseju napisałam to i niczego nie żałuję.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz