Podążał
wzrokiem za chłopakiem, dopóki nie zniknął on za drzwiami prowadzącymi
do łazienki. Jeszcze chwilę tam patrzył, po czym przestąpił z nogi na
nogę. Zostawił mnie? Naprawdę? Jeśli miał być szczery, to nie
spodziewał się takiego obrotu spraw. Jak chłopak odłożył wałek, to
pomyślał, że chyba mu pozwoli sobie odlecieć, ale nie przypuszczał, że
go zostawi samego i pójdzie się myć. No bo... Tak się nie robiło? Nie z
nim?
Rozejrzał
się po kuchni, spojrzał na otwarte na oścież okno. Mógł bez
najmniejszego problemu przez nie wylecieć i wrócić do domu (lub też
gdzieś poczekać, aż Vince go odnajdzie). Rozłożył skrzydełka,
przykucnął, gotowy do lotu, lecz wtem zastygł w bezruchu. Ponownie
przeleciał wzrokiem po kuchni, po chwili się wyprostował. Jak już tu
był... to czemu by się nie rozejrzał trochę? Myśl o tym, że teoretycznie
mógłby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – albo chociaż wrócić do
domu z większym łupem, przekonała go do zbadania domu. A co? Rogacz siedzi w łazience, pewnie tak szybko z niej nie wyjdzie, więc zdążę coś zabrać.
Poprawiwszy
łańcuszek na ramieniu, poderwał się do lotu i rozpoczął oględziny.
Błądził wpierw po kuchni, ale tylko trochę, przypominając sobie, że
najlepsze rzeczy zwykle znajdowały się w sypialni. Tam się właśnie udał.
Miał szczęście, bowiem drzwi nie były domknięte i udało mu się
przecisnąć przez szparę między nimi a futryną. Wzbił się w górę, by mieć
lepszy widok na pokój. Rozejrzał się dokoła. Całkiem sporo było rzeczy,
ale żadna jakoś specjalnie nie przykuła jego uwagi. Zapewne najlepsze
było pochowane gdzieś. Jak zawsze.
Podleciał
do biurka, złapał za uchwyt pierwszej szuflady i zaczął się z nią
siłować. Szło mu dość marnie, ale udało mu się odrobinę ją wysunąć.
Poleciał na blat, wylądował na jego skraju. Zdjął z siebie łańcuszek,
który odłożył obok siebie. Kucnął, stopy oparł na krawędzi blatu, ręce
zaś na szufladzie i, utrzymując równowagę machaniem skrzydeł, zaczął ją
odpychać. Ściągnął brwi, jego usta przemieniły się w wąską kreskę. Dawaj, dawaj!
Wreszcie
szuflada nieco ustąpiła. Udało mu się ją wysunąć na tyle, żeby móc się
do niej przecisnąć. Nie zwlekając, wsunął się do środka, rozpoczął
poszukiwania. Grzebał, grzebał, ciemność mu trochę utrudniała to
zadanie, ale wśród zwykłych przyborów wymacał jakiś klucz. Wziął go do
rąk, zmrużył oczy, przyglądając mu się. Nie widział za wiele, więc
podszedł do wyjścia z szuflady, skąd padało światło. Znów obejrzał
klucz. Okej, biorę. Nie wiedział, do czego jest, ale kształt go jakoś zaciekawił.
Przerzucił
klucz przez szparę. Myślał, że trafi na blat biurka, ale ku jego
nieszczęściu przedmiot odbił się od niego i spadł na podłogę, wyraźnie
dając o tym znać głośnym brzdękiem. Lookyo czym prędzej przecisnął się
przez otwór, spojrzał w dół na klucz, krzywiąc się i pochylając do
przodu czułki. Świetnie, narobił hałasu. Teraz to już musiał się
zbierać.
Podleciał
na blat, wziął do rąk łańcuszek, który przerzucił przez ramię, a
następnie zleciał na dół. Zgarnął klucz i nie zwlekając, wyleciał z
sypialni.
Wrócił do kuchni, już miał wylecieć
przez okno, gdy nagle się zatrzymał. Spojrzał na lejący się strumieniami
z nieba deszcz... Bardziej to wyglądało na ulewę jak deszcz. Otworzył
szeroko oczy, czułki stanęły jak dęba, po chwili jednak opadły na boki. No co jest? Dlaczego tak znikąd zaczęło lać? Jak to w ogóle możliwe? Istniała
szansa, że to nie pogoda płatała mu figle, a ktoś zdolny do wywołania
deszczu. I w sumie to podejrzewał, bowiem jego czułki nie wyczuły
nadchodzącej zmiany pogody. Z pewnością magia maczała w tym palce. Jakiś
silny czarodziej przywołał ulewę. Kwestia czy specjalnie dla chochlika
była drugorzędna, bowiem najważniejsze było teraz co innego – droga
ucieczki odcięta.
Musiał znaleźć coś, co mu posłuży jako ochrona przed wodą.
W
sumie mógłby się powiększyć... ale jakoś o tym nie myślał. Nie był
pewien, czy czasem tamten mężczyzna wciąż go nie szuka, a jakby go
zobaczył, to zrobiłoby się nieciekawie. Poza tym chciał oszczędzać moc
pierścienia, którą i tak już dzisiaj po części zużył. Coś czuł, że
będzie jej w innej sytuacji potrzebować.
Postanowił
się rozejrzeć po kuchni. Szukał czegoś na wierzchu, co mógłby
wykorzystać, gdy nagle usłyszał szmer. Nim się obejrzał, a do kuchni
wszedł rogaty chłopak. Wylądował na blacie kuchennym najszybciej jak
mógł, pospiesznie sprawił, że klucz stał się niewidoczny, po czym
położył przedmiot tuż koło siebie. Wyprostował się, podniósł wzrok na
podchodzącego chłopaka, który przyglądał mu się z cieniem zaciekawienia.
– Jeszcze tu jesteś – powiedział białowłosy.
– Niestety – mruknął Kyo. – Miałem lecieć, ale się rozpadało – rzekł głośniej, spoglądając przelotnie na widok za oknem.
Westchnął
ciężko, starając się zachować spokój, co swoją drogą szło mu naprawdę
dobrze. Przestąpił z nogi na nogę, kopnął butem wyimaginowany kamień, o
włos omijając leżący obok niego klucz. Zdając sobie z tego sprawę, na
moment przygryzł dolną wargę. Musiał się mieć na baczności, przecież nie
chciał pokazać, że zabrał cokolwiek z tego domu. Spojrzał na przedmiot,
potem powrócił wzrokiem na chłopaka.
– Jak
naprawdę ci się nie podoba moja obecność tutaj, to nie wiem, daj mi coś,
pod czym się skryję i odlecę – rzekł jakby od niechcenia.
Danny?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz