sobota, 14 grudnia 2019

Od Ayany do Lu

Minął tydzień, odkąd wraz z Lutoborem opuścili Vertfolque, kontynuując nieszczęsne poszukiwania winowajcy całego zamieszania. I choć eliksir z całą pewnością łagodził negatywne skutki oberwania dwimerytem, zmiana klimatu wpływała na Ayanę równie nieprzychylnie. Przyzwyczajona do lodowatych krypt i optymalnie ogrzewanych, akademickich komnat nie radziła sobie zbyt dobrze na nasłonecznionej, otwartej przestrzeni. Całej sytuacji nie poprawiało czarne odzienie i brak ubrań na zmianę, które nie straszyłyby hebanowym zabarwieniem - Sardothien zdawała się skazana na powolną śmierć z przegrzania. Jej humor z każdym dniem stawał się więc coraz gorszy, czym z całą pewnością wyczerpywała powoli cierpliwość swego towarzysza. Lutobor znosił jednak dzielnie jej humorki, zbywając je krótkimi odpowiedziami, bądź całkowicie je ignorując. Po którymś z kolei dniu wędrówki Ayana wybuchła w końcu, odmawiając dalszej współpracy.
- To jest, kurwa, bezsensu. - warknęła, związując i tak krótkie już włosy w kitkę - Przeprawa przez tę nieszczęsną pustynię zajmie wieki, a i tak cholera wie, czy nie zdechniemy gdzieś po drodze. 
- Jeśli zostaniemy tutaj, również umrzemy. - Lu patrzył na nią z politowaniem. - O powrocie tym bardziej nie ma mowy. Przypomnę tylko, że szukamy niedoszłego, masowego mordercy. - Mężczyzna zdawał się powoli wykończony emocjonalnym rozchwianiem swej towarzyszki. 
Ayana rzuciła pod nosem kilka elfickich, zasłyszanych od Franceski przekleństw. Nienawidziła gorąca, nienawidziła pustyni, a jeszcze bardziej nienawidziła dybiącej na jej życie osoby, przez którą musiała w ogóle podjąć się tak wymagającej podróży. Usiadła więc na gorącym piasku, bawiąc się wciśniętym na serdeczny palec, złotym pierścieniem. Słońce chyliło się ku zachodowi, znacznie ochładzając atmosferę, a nekromantka, pomimo licznych namów ze strony swego polimorficznego kompana, nie zamierzała postawić choćby kroku. 
- Cudownie. Zamiast z ręki płatnych morderców, zginiemy z wycieńczenia, bo czarodziejce nie chce się chodzić. - Taghain w końcu pękł, dając upust swej irytacji.
- Owszem. Mam dość chodzenia. - Ayana uśmiechnęła się zalotnie, mając w głowie już od dawna przygotowany plan. - Ale nie jazdy konnej.
- I skąd chcesz wziąć konie na środku pustyni? - Mężczyzna spojrzał na nią, jakby coraz bardziej przekonany, że czarnowłosa najzwyczajniej postradała wszystkie zmysły. - Poprzednie zdążyliśmy oddać.
Kobieta zdawała się jedynie czekać na to pytanie. Wyprostowała się niczym strzała, chrząkając głośno. Stanęła w rozkroku, wzniecając tym samym chmurę piasku, a jej oczy pokryła bezdenna czerń. Poczuła na własnej skórze, jak z każdą sekundą temperatura spada coraz niżej, i niżej, powodując drżenie mięśni.
- Surgite, serve dominam servi. - wysyczała, choć jej głos zdawał się pochodzić gdzieś z głębi, zupełnie nie przypominając delikatnego, kobiecego tonu, którym posługiwała się każdego dnia
Nie czekała długo, nim w akompaniamencie przeraźliwych szeptów i stukotu kopyt ujrzała trójkę odartych ze skóry, trupich jeźdźców. Choć straszyli pobielałymi kośćmi i pozbawionymi gałek oczodołami, Ayana uśmiechnęła się na ich widok, przerywając inkantację. Z dumą spojrzała w stronę zaskoczonego Lutobora, mierzącego wzrokiem magiczny wytwór swej towarzyszki. Kobieta stłumiła śmiech, dosiadając grzbietu jednej z istot, ponaglając dłonią polimorfa, by uczynił to samo. Nie wiedziała, jak długo zdoła utrzymać zaklęcie. 
- Linceiras. - rzuciła donośnie, gdy Taghain znajdował się już na kościstym grzbiecie drugiego z atronachów
Nazwa miasta wystarczyła, by zmusić jeźdźców do cwału. I choć nie należał on do najwygodniejszych sposobów podróży, Ayanie ulżyło, że dzięki odzyskanej magii mogli w końcu zaprzestać męczącej wędrówki.
***
Zaklęcie przestało działać kilkadziesiąt metrów przed granicami miasta. Sardothien zachwiała się z niemocy, ukrywając przed towarzyszem cieknącą z nosa krew. Przez ostatni czas, gdy pozbawiona magii pozostawała całkowicie zdana na łaskę Lutobora, wycierpiała wystarczająco - była zbyt dumna, by po raz kolejny świecić niemocą. Wytarła więc posokę w rękaw czarnej koszuli, pospiesznie zwijając go w taki sposób, by schować szkarłatną plamę przed niechcianymi oczami. Powolnym krokiem zbliżyli się do bramy, choć po zaledwie kilku krokach zatrzymała ich dwójka uzbrojonych po zęby strażników.
- Zakaz wstępu. - odparli beznamiętnie - Rozkaz magów, reszta szczegółów nie powinna was obchodzić.
- Cudownie się składa. - Ayana uśmiechnęła się z wyższością, a jej dłonie momentalnie błysnęły pozostałą jej resztką krwistoczerwonych błyskawic. - Jeśli jesteście na tyle ślepi, by nie rozpoznać czarodziejki, może powinniście zmienić posadę.
Prychnęła nienawistnie, niemal siłą torując sobie przejście. Strażnicy nie odezwali się ani słowem, a tym bardziej nie zatrzymali ani jej, ani Lutobora przed wkroczeniem pomiędzy miejskie mury. Otoczenie faktycznie emanowało magią i licznymi istotami o charakterystycznej aparycji. Tak absurdalnie ubierali się tylko czarodzieje. Ayana położyła dłoń na piersi Taghaina, zmuszając go tym samym do zatrzymania.
- Miej oczy szeroko otwarte. - szepnęła - To bardziej niż prawdopodobne, że spotkamy tu przynajmniej jednego zdrajcę. - Omiotła otoczenie wyjątkowo nienawistnym spojrzeniem.
- Jesteś w takim razie pewna, że powinniśmy się tu zatrzymywać? 
- Absolutnie nie. To najgłupszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadłam, ale jestem głodna, zmęczona i chcę się w końcu umyć. - Uśmiechnęła się jadowicie i napuszona ruszyła przed siebie.

[Lu? :v ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz