czwartek, 7 listopada 2019

Od Alaratha do Agnessi

Tym razem nogi zaprowadziły go do Pablares. Nigdy nie lubił tego kraju, jego historia kojarzyła mu się ze swoją własną. Chciwość mieszkańców miała swoje konsekwencje, tak jak chciwość jego ojca. Ingerencja w piękne środowisko i zniszczenie młodego ciała, a na koniec drastyczna zmiana w obu przypadkach. Wzdrygnął się na to wspomnienie.
Było późne popołudnie. Przekroczył bramy Torte, jednego z nadmorskich miast Pablares, cel był taki, jak zazwyczaj: znaleźć nocleg i zarobek. Pomimo późnej pory nie trudno było o kogoś nie zaczepić na ulicy. Alarath wpadł na pomysł, że się przejdzie i przypomni sobie strukturę miasta. W sumie nie miał nic lepszego do roboty. Liczne ulice, rynek, rezydencje, kościoły, port - były to budynki typowe dla każdego miasta. No i oczywiście gospody, jedna, druga, trzecia, czwarta i pewnie jeszcze kilka innych. Na pewno było gdzie nocować. Niefortunnie nigdzie nie było widać możliwości zdobycia kilku monet, wszyscy pochłonięci swoimi obowiązkami, kto by się przejmował jakimś włóczęgą? Nie wiedzą, co potrafi, ale to jest zmartwienie na później, elfy zawsze mają czas. Spacer po mieście trwał do momentu zachodu słońca, miejski tłok z czasem się rozrzedził, po czym całkowicie zniknął i zostały tylko puste ulice. Alarath obrał drogę do najbliższej gospody, kilka ulic dalej. Chyba pech chciał, żeby drogę zaszła mu kobieta. Spuścił wzrok i starał się ją sprawnie ominąć. Kobieta pociągnęła go za rękę.
- Przepraszam, może ty byłbyś w stanie mi pomóc
Elf obejrzał ją dokładnie, młoda kobieta w zadbanej, aksamitnej sukni w kolorach nocnego nieba. Twarz miała zapłakaną, ale za to, jak piękną, żadnej zmarszczki, żadnych worów lub innych niedoskonałości. Błękitne oczy, w których mógłby się zatopić niejeden mężczyzna i ogniste włosy - kogoś takiego nie widuje się na co dzień.
- Taka piękność nie powinna chodzić sama o tej porze – Zauważył Alarath i uśmiechnął się szyderczo – myślę, że zbiry to tu codzienność.
- Proszę, moja… – kobieta zawahała się na chwilę – przyjaciółka. Jest bardzo chora i potrzebuje natychmiastowej pomocy.
Twarz elfa z cynicznej od razu przekształciła się w zatroskaną.
- Gdzie jest twoja przyjaciółka? Myślę, że mogę jej pomóc.
- Naprawdę? – otarła łzy – Jest w domu mojego pana męża. To niedaleko.
Pobiegła w stronę posiadłości. Kobieta biegła dość szybko, co było dość problematyczne i elf miał lekki problem, żeby ją dogonić. Minęli kilka gęsto zabudowanych ulic i zatrzymali się przed bogatą rezydencją. Alarath był zdyszany, dawno nie biegał na tak długi dystans, wyciągnął z torby jakąś szklaną fiolkę z pastelowo błękitnym specyfikiem, po czym wypił go duszkiem. Schował pustą buteleczkę z powrotem do torby i zbliżył się do domu. Przypominał bardziej luksusową willę, niż dom, ozdobne parapety, piękny ogród, pełen egzotycznych kwiatów, nieskazitelnie czyste ściany, których biel w dzień mogłaby razić w oczy. W międzyczasie, kiedy się przyglądał, rudowłosa dziewczyna podeszła do strażników, zamieniła z nimi kilka słów, po czym zawołała.
- Chodź, moja przyjaciółka pilnie potrzebuje pomocy.
Ocknął się z lekkiego rozmarzenia i skierował się w stronę drzwi. Zatrzymał go jeden strażnik.
- Chwila! Z bronią nie wchodzimy.
- No tak. Kostur, jak mógłbym zapomnieć.
Elf odrzucił laskę za siebie, a ta w dziwny sposób rozpłynęła się w eterze. Strażnicy wymienili spojrzenia, ale go puścili. W środku budynek miał jeszcze więcej przepychu niż na zewnątrz. Marmurowa podłoga, niezliczone obrazy na ścianach, najwyżej jakości meble i gdzieniegdzie trochę zieleni. Zwykły dom, okrążyliby już jakieś dwa razy, tutaj szli istnym labiryntem korytarzy i jeszcze nie dotarli. Eliksir zdążył już przywrócić trochę sił Alarathowi, więc błąkanie się po plątaninie korytarzy i pokojów nie było takim problemem. Zatrzymali się przed jakimiś drzwiami.
- To tutaj – powiedziała kobieta i powoli otworzyła drzwi.
Pomieszczenie było wielką sypialnią, naprzeciwko znajdowało się wielkie, bogate łoże, na którym leżała jakaś kobieta, a wokół niej stało kilka osób, w tym jeden starszy, niższy i trochę grubawy mężczyzna ubrany w strój, o którym nie jeden szlachcic mógłby pomarzyć. Rudowłosa dama podeszła do niego.
- Panie, ten elf mówi, że może pomóc Caelishy.
Odwrócił się, uważnie przyjrzał się Alarathowi i ręką wykonał gest oznaczający podejście.
- Podejdź. Znasz się na medycynie?
- Coś tam potrafię. – odparł czarodziej.
Podszedł do łoża, a reszta domowników odstąpiła mu miejsca.
- Wiadomo, co jej dolega? – spytał.
- Nie, leży w takim stanie już od kilku dni. Pije bardzo rzadko i w ogóle nic nie je. – odpowiedział inny mężczyzna.
Stan kobiety rzeczywiście był fatalny. Ciężki oddech, zapadnięta twarz, przekrwione oczy, a twarz cała zalana potem.
Pochylił się nad łóżkiem, wyciągnął ręce w stronę chorej, oczy zaświeciły mu purpurowym blaskiem, przez jego hebanowe włosy prześwitywał ten sam blask kształtujący się w jakiś wzór, wokół rąk pojawiła się lekka, fioletowa mgła. Dłonie skierował bliżej głowy cierpiącej. Utkwił w takiej pozycji przez dłuższą chwilę, po czym wrócił do pierwotnego stanu. Alarath zastanowił się przez chwilę.
- Ona umiera. – zaczął tak cicho, że niemal szeptem – Żadne leki tu już nie pomogą. Potrzebna jest magiczna interwencja.
Milczał przez chwilę.
- Wyjdźcie  z pokoju.
- Chwila to jest mój dom. – Grubszy mężczyzna niemalże krzyknął – Nikt nie będzie mi mówił co mam robić we własnym domu.
- Mam jej pomóc czy nie?
Głos elfa w tym momencie był tak donośny, że, kilka kobiet się wzdrygnęło. Wziął głęboki oddech i się trochę uspokoił.
- Zaklęcie, którego użyje, pomoże, ale ma fatalne skutki dla osób trzecich. Lepiej będzie, jeśli nikogo nie będzie w środku.
Dostojny mężczyzna zmarszczył brwi.
- Ale ma wyzdrowieć. I przeżyć. – Odwrócił się do wyjścia – Wszyscy wyjść.
Kiedy drzwi się zamknęły Alarath rozpoczął inkantacje.
- Nie ruszaj się.
Oczy znowu mu się zaświeciły, lecz tym razem mgła wylatywała z jego dłoni prosto na leżącą kobietę, oplatając ją i wlatując przez usta, nos i uszy. Pierś kobiety gwałtownie uniosła się do góry, jej twarz zamarła, pokój wypełniło fioletowe światło. Elf nie przestał wymawiać zaklęcia, kobieta zaczęła się gwałtownie przewracać, jakby dostała nagłego ataku padaczki. ‘Jest człowiekiem, ma za słaby organizm.' Ta myśl zniknęła równie szybko, jak się zjawiła. Czarodziej z coraz większym trudem utrzymywał zaklęcie, stróżki magii coraz szybciej wędrowały do wnętrza kobiety. ‘Jeszcze… chwila’ Nagle kobieta zaczęła krzyczeć. Niewidzialny impuls uderzył w rzucającego. Drzwi się otworzyły. Do środka wparowali domownicy na czele z gospodarzem. Wszelkie ślady magii w pokoju zniknęły. Alarath leżał oparty o ścianę pokoju, pęknięcie za nim mogło świadczyć, że w nią uderzył. Magnat podbiegł do łóżka. Kobieta się nie ruszała. Zacisnął pięści, jego twarz nagle poczerwieniała.
- Ty pomiocie diabła zabiłeś ją! – Krzyknął, kierując się w stronę elfa.
- Denvo nie!
Zamarł. Odwrócił się i spojrzał na łoże.
- Caelish ty... – nie wiedział co powiedzieć – Wyzdrowiałaś. Dzięki Bogu wyzdrowiałaś!
- To nie Bogu powinieneś dziękować, tylko jemu – wskazała na Alaratha, który resztką sił wypił błękitny specyfik.
- Zanieść go do jakiegoś łóżka. Ten jegomość ma u mnie immunitet.
Obudziło go łaskotanie po policzku. Otworzył oczy i ujrzał małe stworzenie przypominające połączenie szynszyla z kotem.
- Już, już Leliv, nic mi nie jest.
Zwierzątko zatoczyło kilka kółek na klatce piersiowej, kiedy skończyło, elf pogłaskał pupila. Zabawę przerwało otwarcie drzwi. Leliv natychmiast schował się pod pościel. Do pokoju weszła ta sama rudowłosa dziewczyna, którą spotkał na ulicy. W rękach trzymała tackę z dzbankiem i szklanką.
- Oh. Nie śpi już pan. To wspaniale, pan Denvo byłby zaszczycony, gdyby zobaczył pana na kolacji.
- Na kolacji? – Odparł niepewnie.
- Tak. Właśnie nakrywamy do stołu.
Wymienili się spojrzeniami, zauważył lekki rumieniec na twarzy kobiety. Spuściła głowę.
- Przyniosłam panu wodę. – Napełniła szklankę. Po czym wzięła tackę i skierowała się do wyjścia.
- Jadalnia jest na parterze, po schodach od razu w prawo i pan trafi.
- Zaraz przyjdę, tylko się…ubiorę?
Zauważył, że jest półnagi, całe jego brzemię było odsłonięte. Zawstydził się. Kiedy drzwi się zamknęły, nie mógł znaleźć swoich rzeczy, zauważył tylko jakieś ubrania schludnie ułożone na stole. Założył je, po czym skierował się do jadalni, zostawiając Leliva w sypialni. Poszedł, tak jak mu wskazano, trafił do wielkiej sal, w centrum której był długi stół. Do stołu dosiadali się kolejni domownicy.
- Ah jest i nasz magiczny uzdrowiciel. – usłyszał gromki głos Denva. – Chodź, przygotowałem dla ciebie specjalne miejsce. – Wskazał siedzenie po jego lewej stronie. Po jego prawej siedziała Caelish.
Czarodziej wykonał polecenie.
- Jak cię zwą elfie? – Zaczął gospodarz.
- Jestem Alarath mości panie – odparł, powoli nakładając sobie jedzenie.
- Oh już bez takich formalności. Mów mi Denvo.
- Bardzo mi przyjemnie Denvo.
- Dziękuję ci za uratowanie mojej ukochanej pani żony. Jak mogę ci się odwdzięczyć?
Elf zawahał się na pół uderzenia serca.
- Nie pogardziłbym kilkoma monetami, mości. Ekhem. Denvo
- Och widzę, że jesteś bardzo skromny. – Zaśmiał się – Trzymaj.
W stronę Alaratha poleciał dość ciężki mieszek monet. Zakrztusił się.
- To bardzo… hojne wynagrodzenie.
- Daj spokój, ocaliłeś życie Caelish, myślę, że ci się należy. – mężczyzna uśmiechnął się do niego. – Dodatkowo możesz zostać u mnie w domu tak długo, jak tylko zechcesz!
- Byłoby wspaniale, ale nie zawitam tu dłużej niż kilka dni.
- Jak uważasz. - Denvo wstał. – No, koniec gadania. Jedzmy!
Kolacja trwała w milczeniu, tylko pod koniec obaj mężczyźni wymienili kilka zdań na temat pochodzenia, domu i tak dalej.
Alarath poczuł wyraźne zmęczenie i ból w plecach. To było mocne uderzenie. Przeprosił wszystkich i udał się z powrotem do pokoju. Wycieńczony padł na łóżko. Rozmarzył się. Zastanawiał się nad tym, na co wyda otrzymane pieniądze. ‘Trzeba w końcu pomyśleć o nowej akademii.’ Z myśli wyciągnęło go drapanie w szyję. To Leliv.
- Co jest mały. Ahh. Wybacz, zapomniałem przynieść ci coś do jedzenia.
Zastanowił się. Teoretycznie pamiętał, gdzie jest kuchnia, ale musiał się do niej jakoś zakraść.
- Hmmm. Poczekaj jeszcze trochę. Jak tylko się słońce całkowicie zajdzie, coś ci przyniosę.
Czekanie trwało jakieś dwie godziny, poświęcił ten czas na regeneracje bolących pleców. Zszedł na dół, najciszej jak tylko mógł, sprawnie okrążył kilkoro domowników i wszedł do kuchni. Rozejrzał się, zgarnął kilka wiszących pasków suszonego mięsa i skierował się z powrotem do pokoju.
Da drugim końcu długiego korytarza, ktoś szedł w jego stronę. Nie wiedząc co robić, teleportował się za ścianę.
Uśmiechnął się chytro, wychwalając w myślach swój spryt. Obrócił się i wpadł na jakąś kobietę
-Najmocniej przepraszam ja tylko… Oh.
[Agnessi?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz